Opublikowano

Przyjąłem sam poród

Przyjąłem poród. Dzieciątko Noego, który niespodziewanie i w wielkim duchu przyszedł na świat. Poród, który był wyjątkowy pod wieloma względami, uczący niesamowitej siły, pokory i prawdy o nas samych.

Świat pędzi do przodu. My również pędziliśmy do przodu. Mieliśmy marzenia. Urodzić lotosowo (czym jest lotos – link), w bliskości i intymności, w obecności tylko bliskich nam osób. Marzyłem, aby przyjmować poród. Chcieliśmy mieć wsparcie położnej. Marzyliśmy, aby nieopodal śpiewały osoby z otwartymi sercami i aby rodzić w naturze z dala od miasta.

Wyszło inaczej. Inaczej i pięknie.

„Czuję jakby brzuch mi się opuścił” – powiedziała Ewa trzy i pół tygodnia przed planowanym terminem porodu. Informacja ta zestresowała mnie. Był piątek, przed Wielkanocą, a my znajdowaliśmy się na Podlasiu. Spędziliśmy tam tydzień będąc w naturze, na odosobnieniu.

Dzień przed porodem
Dzień przed porodem

Mieliśmy zaraz wyruszać kamperem z powrotem do Warszawy. Wcześniej planowaliśmy, aby przygotować się po powrocie na ewentualność wczesnego porodu. Dzieci Ewy, Pola (8l) i Mati (10l) miały tego dnia wiele trudności. W dodatku kot po raz pierwszy zapuścił się gdzieś daleko i nie mogliśmy go znaleźć, aby odjechać. Wszyscy byli głodni. Aby ostudzić emocje, zostaliśmy więc dłużej, aby zrobić jedzenie. Nie byliśmy pewni, czy jechać, było w nas napięcie, więc zrobiliśmy wspólnie krąg ustaleniowy. Po wysłuchaniu co jest we wszystkich i ich pomysłów co robić, podjąłem decyzję, że ruszamy i jeśli po drodze jako kierowca odczuję zbyt duże zmęczenie, to zatrzymamy się i prześpimy do rana.

Jechałem jakoś szybciej. Nie było we mnie zmęczenia. Ewa w medytacyjnej atmosferze siedziała obok mnie. Mówiła, że ma skurcze. Wcześniej również się one wydarzały, więc przyjmowaliśmy, że to tylko taka próba. Czytaliśmy, że obniżenie się brzucha kilka tygodni przed terminem porodu jest czymś naturalnym, ponieważ organizm przygotowuje się do ostatniej prostej.

Jechaliśmy dalej. Mówię Ewie o mojej historii porodu, jak moi rodzice jechali ze Zduńskiej Woli do szpitala w Łodzi i trwało to około godzinę. Ewa śmiała się, że została nam jeszcze godzina drogi i ciekawe, czy będzie podobnie. Śmialiśmy się. Dla mnie było to odreagowywanie stresu, które wprowadzało rozluźnienie.

W tym wszystkim nie było by dla mnie nic wyjątkowego, jeśli bylibyśmy bliżej terminu porodu lub byli jakkolwiek przygotowani na taką przedwczesną ewentualność. W dobie wirusa i powszechnej paniki, mieliśmy świadomość, że wylądowanie w szpitalu to odwrotność tego co wcześniej marzyliśmy doświadczyć.

Ewa w płomieniach, ja w sile

Dojechaliśmy 20 minut po północy, w Wielką Sobotę Wielkanocną. Szybko wniosłem kołdry dzieci i inne niezbędne rzeczy. Ewie powiedziałem – Kochanie, idź do wanny, rozluźni Twój brzuch, będzie Ci lepiej i wtedy skurcze będą mogły łatwiej przejść.

Gdy ogarnąłem się ze wszystkim, wszedłem do łazienki. Zobaczyłem Ewę w ogniu. Płonęła. Pochłaniała kolejne skurcze. Powiedziała mi: „no nie wiem czy to jest tylko próba”. Ten moment był mistyczny. Moja kobieta, stoi w wannie i przyjmuje kolejne skurcze, które widzę jak ją całą rozpalają. Była w tym siła, moc, żar, ponętność, która również mnie pobudziła.

Stanąłem naprzeciwko niej. To był ten moment, gdy wszystkie lęki i wątpliwości zostały rozwiane. Zdecydowanie przedarłem się przez nie i patrzyłem na nią w pełni uważności, dokładnie tak jak doświadczałem to nie raz gdy przyjmowałem Ewy wszystkie emocje, nawet te dla mnie ekstremalne, „na klatę z czuciem, z otwartym sercem”. Ze zdecydowaniem, powiedziałem do niej i siebie nie wypowiadając na głos żadnego słowa: „cokolwiek się wydarzy, przyjmę to”.

Ten moment trwał dosłownie chwilę. Czułem się jak dąb, stałem i w uważności byłem z nią. Do Ewy nadchodził kolejny skurcz. Uklękła instynktownie i go przyjęła. To było niesamowite doświadczenie obserwować ten cud. Był w nim ogień, mistycyzm, siła, radość, miłość, energia seksualna, życie. Obraz ten przypomina mi kobietę anioła, owładnięta płomieniami.

Teraz jasno widzę, że wtedy podświadomie czułem, że mogłaby zaraz urodzić. Ona również. Jednak do głosu doszła głowa, która przestraszyła się. Ewa powiedziała: „zdaje się, że to jednak akcja porodowa”. Zadzwoniliśmy do położnej, którą mieliśmy nagraną wcześniej w Warszawie. Usłyszeliśmy chłodnym głosem: „To jest wcześniak. Ja go nie mogę przyjąć, musicie jechać do szpitala. Nie jest nawet jasne, czy pierwszy szpital was nie odeśle do innego specjalistycznego.”.

Przełamanie lęków

Ta informacja była dla nas jak orzeźwienie połączone ze spoliczkowaniem. W głowie myśli – „Ale jak to? Teraz do szpitala? Niemożliwe.”. Jechanie do szpitala było dla mnie otoczone uczuciem paniki. Zero przygotowania jakiegokolwiek. I ludzie w szpitalu, w dobie wirusa, również w lęku. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli będzie trzeba, to pojedziemy. Dostaliśmy informację, jak mierzyć skurcze, włączyłem stoper i zacząłem odmierzać czas.

Przypomniały mi się opowieści kobiet, które wspólnie czytaliśmy, o tym jak kobiecy organizm reaguje gdy uzna, że to nie jest najlepszy moment na poród. Kobiecy organizm jest w stanie go w każdej chwili zatrzymać. W szpitalu podaje się wiele medykamentów, aby ten proces odwrócić i mimo tego wymusić poród, lub aby go zatrzymać. Powiedziałem Ewie: „Ewo, to Ty decydujesz czy teraz urodzisz czy nie. Jeśli nie chcesz, aby to było dzisiaj, to nie będzie.”. Ewa wyszła z wanny i tak do siebie powiedziała. Poszliśmy się położyć do łóżka.

Pojawiło się wiele spokoju. Ale był to spokój tylko na zewnątrz. Skurcze przychodziły. Liczyłem między nimi odstępy. Pojawiały się co 4, 3, 6, 9, 7, 3, 4, 8 (…) minut. Nie były krótkie. Czasem skurcze się uspokajały, po to aby później znów się zintensyfikować. Wszystko dość mocno pasowało, że to będzie poród. A my wciąż leżeliśmy i wątpiliśmy, nie wiedząc co robić. Nie chcieliśmy jechać do szpitala. Nie było również żadnego wsparcia położnej.

Trwało to dwie godziny. Dół brzucha Ewy spiął się. Uświadomiłem sobie, że jest to spowodowane naszymi próbami zatrzymywania porodu. Ciało robiło co innego niż my robiliśmy. Uświadomiłem sobie, że spinanie się brzucha w żadną dobrą stronę nie prowadzi. Zacząłem ją wspierać w tym, aby spięcie puściło. Byłem świadom, że jeśli Ewa się rozluźni, to albo urodzi, albo wszystko puści i okaże się, że to był test. Intuicyjnie czułem, że to będzie pierwsza opcja i będziemy musieli sobie poradzić.

Moja głowa nie miała już nic do powiedzenia. Była w szoku, odcięta, nie mogła kwestionować faktów i tego co czułem.

Zadzwoniliśmy do drugiej położnej „niezrzeszonej”. Wcześniej nasze rozmowy z nią wywoływały wiele sympatii, wiedzieliśmy również, że jest bardzo doświadczona. Przekazałem jej fakty, w międzyczasie Ewa dostała kolejny skurcz, który położna usłyszała. Powiedziała jasno i bez zawahania: „Słyszę Ewę, i wygląda na to, że to jest akcja porodowa.”. 

Decyzja

Zadaliśmy położnej pytanie: „Ok. Co robić, jechać do szpitala czy zostać?”. Odpowiedziała, że to od nas zależy i że wie, że możemy dać radę. Możemy to zrobić.

Te słowa okazały się być dla nas na wagę złota. Potrzebowaliśmy ich wtedy jak powietrza. Wypowiedziane ze słów doświadczonej położnej, którą czuliśmy, weszły do nas głęboko. Po rozmowie z położną powiedziałem Ewie: „Idź za ciałem. Wstawaj jeśli chcesz, tańcz.”.

Spytaliśmy jeszcze położną: „co robić?”. Powiedziała: „gdy urodzicie, połóżcie dziecko na matce i przykryjcie je czymś, aby było mu ciepło”.

Słowa położnej były dla nas punktem zwrotnym. Pierwsza ze stresem i chłodem powiedziała nam jasno „nie”. Usłyszeliśmy od niej „to jest wcześniak, to jest niebezpieczne, obligują mnie procedury i nie mogę przyjechać”. Nie poczuliśmy jej. Druga, powiedziała, że to jest możliwe i my potrzebujemy zadecydować co zrobimy. Jasno dając nam do zrozumienia, że możemy to zrobić. Czuliśmy w jej głosie pewność i zarazem spokój. Zero spięcia, tylko doświadczenie i zaufanie.

Rozpoczęcie porodu

Ile razy w życiu mówimy do siebie nie mogę? Ile razy mówimy komuś, że nie może? To co się wydarzyło, jest dla mnie niesamowitą lekcją. Słowa mają niesamowitą moc. Od tego momentu już nic nie kwestionowaliśmy. Ewa wstała i zaczęła się ruszać. Ja zapaliłem świece, włączyłem muzykę, przyniosłem ręczniki i prześcieradła do okrycia, przygotowałem miskę na łożysko, odkręciłem wodę w wannie jeśli poród odbyłby się w wodzie. Przyszedłem do niej i obserwowałem.

Nie było we mnie stanu całkowitej pewności siebie. Podskórnie odczuwałem lęk, niepokój, ale nie dałem mu władać mną. Wiedziałem, że jestem dla Ewy wsparciem i za tym podążałem.

Obserwowałem. Przywoływałem w sobie stany uważności, które na warsztatach przekazuję mężczyznom. Czułem. Spróbowałem Ewę dotknąć, wyraźnie odsunęła mnie. Nie potrzebowała tego. Spróbowałem z nią zacząć w tym wszystkim tańczyć, nie chciała. Odsunęła mnie. Dalej obserwowałem.

Tak jak w wielu aspektach mojego życia, dostawałem odpowiedź „nie”. To nie ja kontroluję to co się dzieje w moim życiu. Nie jestem w stanie tego robić. Mogę tylko podejmować kolejne próby, czy to co robię otwiera mnie i innych na miłość. Jeśli nie, wstaję, obserwuję i próbuję raz jeszcze. Porażka. Próba. Porażka. Próba. Odpuszczenie.

Ewa powiedziała: „czuję niepokój”. Zacząłem więc trząść się, mówiąc do niej „biorę to na siebie”. Strach, w taki sam sposób jak robi to wiele innych ssaków, można z siebie wytrząsać. Energetycznie chciałem to od niej przejąć, aby ona zajęła się porodem. Teraz widzę, że w tym momencie na pewno wytrząsałem swój lęk. Temat niepokoju wkrótce ucichł.

Ewa poprosiła mnie, abym odmówił modlitwę. Tak zrobiłem. Wezwałem przewodników, przodków, wsparcie duchowe. Czułem wsparcie.

Kolejny skurcz. Zacząłem podążać za jej odgłosami. Oddychałem szybciej od niej, powiedziała do mnie: „oddychaj tak jak ja, rób to ze mną”. Tak więc robiłem.

Dostrzegłem wtedy definitywnie, że w tym procesie nie mam nic do gadania. Na co dzień czuje się pewnie w trzymaniu przestrzeni dla innych. Robię to prowadząc warsztaty, często intensywne i mocne. Tutaj tak nie było. Ewa dokładnie wiedziała, czego chce. Zacząłem tylko podążać.

Powtarzałem jej: „jesteś silna”, „jesteś bezpieczna”, „jesteś wspaniała”. Powtarzała to do siebie.

Przyjście na świat ducha świętego

Długie skurcze były akompaniowane głębokim głosem „aaaaa….”. Ale nie było to takie „aaaaa….” z lęku, z krzyku. To było „aaaa…” medytacyjne, ciągłe. Znamy to dobrze. Na wielu warsztatach robimy z innymi podobne ćwiczenia. Mieliśmy doświadczenie w pracy z intensywnymi emocjami, uczuciami, energiami. Teraz jasno widzę, że byliśmy do tych skurczy przygotowani.

Energię skurczu zamienialiśmy w głos i ruchy. Uginaliśmy kolana do dołu i falowaliśmy rękami z dołu do góry i góry do dołu. Nie dotykaliśmy się. Do tego wydawaliśmy razem niczym chór jednolite odgłosy. Za każdym skurczem odgłosy te pogłębiały się.

W pewnym momencie Ewa oparła się o ścianę. Wciąż powtarzałem Ewie mantry. Ewa rzekła: „duchu święty przyjdź, duchu święty przyjdź, duchu święty przyjdź”.  Zaczęliśmy naprzemiennie to powtarzać. Mówiłem „duchu święty przyjdź…” i Ewa powtarzała „duchu święty przyjdź”. Nakręcaliśmy się. Uczucia które temu towarzyszyły, nie da się opisać słowami.

W kolejnym skurczu odeszły jej ostatnie wody płodowe. Cała podłoga była w nich i we krwi. Widok, który mógł być wiele razy trudny, w ogóle taki nie był. To był żywioł. Byliśmy żywiołem. Wszystkimi emocjami. Życiem.

To wszystko było „jazdą bez trzymanki”. I tak, był we mnie strach. Jednak to nie on mną władał. To była esencja bycia z otwartym sercem pośrodku największego napięcia. Byliśmy w tym razem. Przyjmowaliśmy co przychodzi.

W trakcie tego skurczu trzymałem ręce pod Ewą na wypadek gdyby dziecko wyszło niespodziewanie. Nastała krótka przerwa po skurczu. Ewa oddychała silnie i uklękła na kolanach opierając się jedną ręką o szafę, a drugą o ścianę. Zajęła całe przejście. Nie miałem do niej dostępu. Coś we mnie głośno zawołało, że muszę być przed nią, jeśli dziecko by teraz szybko przeszło.

Ewa zaraz po urodzeniu

Przecisnąłem się pod jej ręką. Podłożyłem szybko dłoń pod nią… i chlust! W ułamku chwili, na mojej ręce, znalazło się nowe dziecię. Nie trwało to nawet sekundy. Całe znalazło się na mojej dłoni.

Nie wiem jak to się stało. Czy ktoś zatrzymał czas? Jak to się wydarzyło, że głowa i całe ciało jak ulał znalazły się na mojej jednej ręce? Z dzieckiem pojawiło się wiele wody. Drugą ręką jeszcze trzymałem się podłogi, ponieważ nie było czasu, aby stabilnie klęknąć. To była intuicja, prowadzenie.

Wpierw trochę przestraszyłem się, gdyż nóżki dziecka lekko musnęły podłogę. Co najważniejsze, całe ciało i głowa były na mojej dłoni.

Byliśmy w szoku. Podniosłem dziecię. Ewa ukucnęła do tyłu i podałem jej dziecko na dłonie i do piersi. To była ekstaza radości, szoku, niedowierzania. Po jakimś czasie Ewa usiadła na ręczniku, który podłożyłem za nią. Przykryłem ją i dziecię prześcieradłem. Ukucnąłem za nią, dając jej oparcie. Patrzyliśmy na naszego syna.

Pierwsze samodzielne oddechy

Syn wykonywał niesamowitą pracę. Starał on się po raz pierwszy oddychać. Był cały pokryty mazią, a w nosie i ustach miał śluz, który przeszkadzał mu w swobodnym oddychaniu. Miałem jasność, że to on sam musi poradzić sobie z tym, aby pierwszy raz tylko o swoich siłach oddychać. To był jego moment, jego wyzwanie. Nie bałem się, gdyż wiedziałem, że pępowina daje jeszcze przez jakiś czas wszystko co potrzebne dziecku przy oddychaniu. Robiła to przez ostatnie 9 miesięcy, robiła też to i teraz.

Cały czas powtarzaliśmy: „Jesteś cudem.. jesteś dzielny.. jesteś silny.. oddychasz, oddychasz, oddychasz.. żyjesz. przyszedłeś.. witamy cię.. kochamy cię.. jesteś odważny.. (…)”.

Na początku syn poradził sobie z oddychaniem przez nos. Następnie przez usta. Do tego momentu dziecię ani razu nie zapłakało. Czułem dumę.

Spytałem Ewę czy chce się napić. Wcześniej przygotowałem szklankę i wodę. Chciała. Przy podawaniu jej, przypadkowo trąciła łokciem szklankę. Trochę wody wylało się wokół i również kilka kropel na syna. Pierwszy raz zapłakał.

Używając mantry hoppoponomo powiedziałem mu: „Przepraszam, wybacz mi proszę. Dziękuję, kocham Cię”. Ewa powtórzyła. Dziecię przestało płakać.

Noe kilkanaście godzin po porodzie

Narodziny łożyska

Siedzieliśmy w takiej pozycji przez godzinę. Według tego co wcześniej czytaliśmy, czekaliśmy na kolejne skurcze, podczas których Ewa mogłaby urodzić łożysko. Nie pojawiały się. Ewy nogi w tym czasie drżały. Wiedzieliśmy, że jest to efekt odpuszczania nagromadzonego przez poród napięcia w ciele.

Zadzwoniliśmy do położnej. Pogratulowała nam i powiedziała, że Ewa potrzebuje ukucnąć, ponieważ wtedy łożysko pod wpływem grawitacji może wyjść. Zrobiła to od razu. Nie skończyłem jeszcze rozmawiać z położą, a tutaj znowu słyszę… chlust! Łożysko znalazło się na podłodze. Bez skurczy. Wydostało się sama.

Odłożyłem telefon w trybie głośnomówiącym, będąc w kontakcie z położną. Podniosłem łożysko. Było ciężkie i duże. Przypominało żyjący organ. Położyłem w misce, w której był papier i materiał (teraz wiem, że mogłem to zrobić lepiej, używając sitka i samego materiału).

Odreagowanie

Zaczęliśmy się powoli wyciszać. Ewy nogi dalej drżały, ciało odreagowywało. Zaczęła ją również swędzieć skóra. Miałem jasność, że to jest również forma odreagowywania i powrotu do normalnego czucia ciała i skóry. Ewa zaczęła się drapać. Chciałem ją umyć, wziąłem ciepłą wodę i mały ręcznik i zacząłem wycierać. Była w ekstazie. Nogi ją swędziały, a ja ciepłą wodą i ręcznikiem tarłem je całe. Trwało to trochę czasu, dając ukojenie i rozluźnienie.

Gdy wszystko się zakończyło, zabrałem się za sprzątanie. Wokół było dużo krwi i wód płodowych. Nie był to straszny widok. Uśmiechnąłem się do siebie, że wyglądało to trochę jak z filmów, w których różne osoby ginęły. Pomyślałem o takiej analogii – człowiek czasem rodzi się i jest przy tym wiele krwi. Umiera i wokół może być również wiele krwi. I to jest zupełnie normalne. A my boimy się tego co w nas, boimy się krwi, boimy się śmierci i narodzin. Ile z kobiet ma lęk przed rodzeniem, a mężczyzn przed przyjmowaniem porodu? Ilu nie jest w stanie znieść widoku krwi i kobiety rodzącej? To wszystko to niedojrzała męskość i żeńskość. Taka jest moja opinia.

Ewa tańcząca w dniu porodu

Eksplozja emocji

Odebranie porodu syna było doświadczeniem, którego nie da się opisać słowami. Podjąłem próbę pisząc ten artykuł. Ten poród był eksplozją wszystkich emocji. Podobnie wyglądała sama ciąża. Było trochę zwątpienia, smutku, odrodzenia, namiętności, przejścia z lęku w siłę, zrozumienia, przebaczenia, odwagi, dużo dużo miłości, wdzięczności, radości, służenia, wiary, duchowości. Cała gama emocjonalna. Tęcza, wszystkie jej kolory.

Odnoszę wrażenie, że właśnie to przechodzenie między emocjami i doświadczanie ich wszystkich czyni nasze życie wyjątkowym. Przychodzimy tutaj, aby być w doświadczaniu, aby nie tylko wiedzieć i rozumieć, ale przede wszystkim czuć. I być w tym na sto procent. Jeśli czuję smutek, robię to w pełni. Jeśli złość, również w pełni to odczuwam. I tak dalej, i tak dalej.

Odwaga i pokora

Łatwo mówić, trudniej zrobić. Uciekamy. I to my podejmujemy decyzję, czy uciekamy czy mierzymy się z wyzwaniem. Tym był ten poród. Kilka dni później, dowiedziałem się o porodzie w szpitalu, w którym wszystkie dzieci były kierowane do inkubatorów ze względu na możliwość zakażenia wirusem, a sam poród był przyjmowany przez lekarzy i pielęgniarki, cytuję, „w kombinezonach”. Obraz pokazuje mi, jakie mamy do podjęcia wybory – czy wybieramy miłość, ufamy sobie i naszym ciałom i przyjmujemy, co przychodzi, czy wybieramy strach, lęk i odłączenie. Interesujące będzie oglądać, jakie dzieci wyrosną w tym czasie.

Poród ten uczy mnie niesamowitej pokory. Mieliśmy tyle planów, które w mgnieniu oka zmieniły się. Planujemy, chcemy kontrolować, przygotować się, a życie i tak przynosi swoje. To my podświadomie i na innych poziomach duchowych podejmujemy decyzje, co się będzie działo i jakie mamy możliwości. Nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć świadomie. Możemy tylko snuć domysły, odpuszczać je, żyć w tu i teraz, przyjmować, co przychodzi i podejmować decyzje w zgodzie ze sobą.

Zdrowie i imię

Noe jest zdrowy, miał trzy kilogramy przy porodzie i 54cm wzrostu. Nie ma symptomów wcześniaka. Pępowinę odcięliśmy dwa i pół dnia później. Prawie nie płacze, jest spokojny, położna określiła, że „dziecko jest jak malowane”.

Przy porodzie nie mieliśmy dla niego żadnego imienia. Każde, które pojawiło się w naszej głowie, nie czuliśmy. Kilka godzin po porodzie, przyszło do Ewy imię Noe. Gdy to powiedziała, od razu je poczułem. To jest Noe. Było to głębokie odczucie, którego nie byliśmy w stanie zakwestionować. Dusza syna sama wybrała.

Niebo i piekło. Miłość i lęk.

Teraz widzę to jasno, że mieliśmy dwie możliwości. Pierwsza to rodzenie w domu, w obecności tylko mamy i taty, ufności sobie i naszym ciałom, miłości, duchu, Bogu, wszystkiemu co jest. Lub, mogliśmy oddać się lękowi i zaufać innym osobom, lekarzom, szpitalom, systemowi. Nie była to łatwa decyzja. Od tego zależało ludzkie życie i zdrowie Ewy. Ale miłość, chęć życia, kochania, bycia w połączeniu, wiary w siebie, intymności i radości wygrały.

Takie decyzje podejmujemy codziennie. Możemy wybierać je w każdym momencie. Życzę sobie, naszej rodzinie i Tobie tego, aby wybierać w zgodzie ze sobą, po to, aby każda z decyzji tworzyła więcej miłości, a nie lęku. Amen.

Mariusz

Opublikowano

Urodziłam sama w domu

W noc Wielkiej Soboty nasza sypialnia, nasza świątynia miłości, zamieniła się w świątynię narodzin. Narodzin naszego syna i nas samych, na nowo.

Pragnęliśmy rodzić w przepięknym miejscu w naturze, otoczeni ludźmi z otwartymi sercami, pośród dźwięków muzyki. We mnie była wizja kręgu błogosławieństwa do porodu, a gdy nadejdzie ten dzień, by towarzyszyły mi kobiet mocy, które w razie potrzeby dodawałyby mi siły. Wiedzieliśmy, że chcemy rodzić lotosowo, w domu, ale nie w mieszkaniu w Warszawie, bo tu „nie taka energia”, nie ta przestrzeń, to nie to miejsce z naszej wizji.

Przez całą ciążę wysyłaliśmy intencję, by „to” miejsce nas znalazło. Byśmy mogli na tydzień przed porodem już tam być i potem jeszcze kilka tygodni po narodzinach, w ciszy i spokoju celebrować ten wyjątkowy czas. Byliśmy gotowi odstąpić mieszkanie w Warszawie albo oddać na ten czas naszego nowonabytego kampera w zamian za domek w naturze. Odwiedzaliśmy różne piękne miejsca, poznając przy tym cudownych ludzi.

Tak z początkiem kwietnia dotarliśmy naszym kamperem do Cuda-Niewidy na Podlasiu. Spędziliśmy tam przecudny czas. Witające nas nad ranem bociany chodzące po polu, ja bosymi stopami przemierzająca kretowiska i mokradła, nasza kocica, Benga, po latach spędzonych w mieście, odzyskująca wolność niczym zwierzę wypuszczone z zoo, starsze moje dzieci morsujące w stawie, spędzające pół dnia na powietrzu (co niezwykle radowało moje serce w dobie kwarantanny). Czułam, że mogłabym tam rodzić. Porozmawialiśmy z gospodarzami, Dorotą i Maciejem i okazało się, że jest możliwe, że zdążą się przeprowadzić i udostępnić dla nas swój dom. A nawet jeśli nie zdążą, to zawsze dostępny jest domek zwany spichlerzem. Uspokoiło mnie to. Do porodu został niespełna miesiąc i zaczynałam już odczuwać wyraźną potrzebę byśmy już wiedzieli gdzie rodzimy.

Dzień przed porodem
Dzień przed porodem

To był ostatni dzień naszego pobytu na Podlasiu. Planowaliśmy zajechać na jeden dzień do Warszawy i kolejnego dnia jechać dalej, docelowo do społeczności, Życie w zachwycie, którą chcieliśmy odwiedzić i kto wie, może gdzieś tam rodzić. W tamtych rejonach dostaliśmy namiar na położną niezrzeszoną, do której zadzwoniliśmy i która z miejsca z nami zarezonowała.

Tego dnia, przedpołudnie spędziłam na werandzie, w słońcu. Był we mnie spokój. Także za sprawą poprzedniego wieczoru, gdy zaprowadziło mnie na przedpola lasów, gdzie usiadłam i do późnej nocy na przemian medytowałam i wylewałam łzy, oczyszczając serce z wszystkiego, co mnie smuciło.

Rozmawiając z Dorotą obserwowałam jak nasi mężczyźni medytują. W pewnym momencie poczułam jak mój brzuch się napina, ale jakoś nieco niżej niż dotychczas. Przebiegła mi myśl „a co by było gdybym tak zaczęła rodzić”, ale zaraz kolejna, że przecież to jeszcze nie w terminie (wyznaczony był na 5 maja), ją uciszyła. Po chwili zobaczyłam zmierzającego w naszą stronę Mariusza. Szedł zdecydowanym krokiem, wziął mnie za rękę i poprowadził na środek kretowiska. Powiedział, że w medytacji przyszedł do niego bardzo wyraźnie nasz syn i przekazał, że nie mamy się o co martwić, bo wszystko jest już przygotowane, zaplanowane.

Wieczorem nasz powrót do Warszawy nieco się opóźnił. Nasza kocica, która do tej pory nieśmiało wychodziła z kampera eksplorować swą kocią naturę, tym razem gdzieś przepadła. „Ona też nie chce stamtąd wyjeżdżać”, pomyślałam. Starszaki, Pola i Mati, którzy już się nastawili na powrót, byli nieco niespokojni. A we mnie jakiś taki spokój, że wiem, że Benga wróci i że w tym czasie możemy jeszcze coś zjeść przed drogą. Zabrałam się za spaghetti, w międzyczasie zaliczając toaletę. „Jakby organizm się oczyszczał”, przebiegła mi myśl – pamiętając jak to było w poprzednich porodach. Cały czas obserwowałam też uważniej moje ciało, bo jakoś tak ta miednica jakby niżej mi się zdawała. No ale przecież to normalne w ostatnim miesiącu przed porodem.

W międzyczasie zrobiło się późno, po 21.00, a do Warszawy, było ponad 2 godziny drogi. Zrobiliśmy rodzinny krąg, bo pojawiły się głosy, że może lepiej zostać na noc i wrócić kolejnego dnia. W końcu stanęło na tym, że wyjedziemy i będziemy jechać w stronę Warszawy, a jak uznamy, że potrzebujemy już odpocząć to gdzieś się zatrzymamy po drodze. M. miał wówczas bardzo dużą uważność na mnie. Sygnalizowałam mu bowiem, że jakoś tak inaczej te skurcze przepowiadające odczuwam.

Wyjechaliśmy po 22.00. Droga pusta, rozmawialiśmy o tym, jak nam było w Cudach-Niewidach, ile pięknego tam doświadczyliśmy. Chwilami, gdy czułam skurcz, milkłam i wracałam do oddechu. Przez całą ciążę, od kiedy pojawiły się skurcze przepowiadające praktykowałam pełne bycie w tu i teraz w tym, co odczuwam, w połączeniu z głębokim oddechem.

Na godzinę drogi przed Warszawą M. przypomniał sobie, że gdy on się rodził jego tata wiózł mamę ze Zduńskiej Woli do Łodzi. Zażartowałam, że nam też została godzina i że historie rodowe lubią się powtarzać.

Było już po północy gdy dojechaliśmy do Warszawy. Dzieci zaspane, wzięłyśmy z Polą tylko kocicę i poszłyśmy do domu. Gdy tylko weszłam do mieszkania, poczułam wyraźniej dający się odczuć skurcz, przypominający te, które znałam z poprzednich porodów. Gdy przyszedł M. zasugerował, bym wzięła ciepłą kąpiel na rozluźnienie. Odkręciłam wodę, weszłam do wanny i z miejsca zaczęłam odczuwać coraz częstsze, co kilka minut, skurcze. Ciało zamiast pragnąć leżeć w wannie, jak zazwyczaj lubiłam się odprężać, tym razem prowadziło mnie zupełnie inaczej – ku ruchowi spontanicznemu i pozycjom, w których łatwiej było mi przyjmować falę skurczu. Czułam, że zaczęła się akcja porodowa.

Popatrzyłam na M., on na mnie, z niepewnością w oczach. „Czy to oby na pewno poród?”, „Przecież to jeszcze ponad 3 tygodnie przed terminem”. No i co jeśli faktycznie zaczęło się.  Czy jechać do szpitala czy rodzić w domu? Owszem, chcieliśmy rodzić w domu, ale wygląda na to, że urodzi się wcześniak. Czy więc to bezpieczne rodzić w domu? Chwilami odzywały się lękowe myśli.

Zadzwoniliśmy do położnej, którą mieliśmy wstępnie umówioną (koronawirus dla niej oznaczał klęskę urodzaju i nie dała nam do tamtej pory znać, czy nas kwalifikuje do porodu, czekając, aż będę „w terminie porodu”). Powiedziała, że nie może przyjechać do przedwczesnego porodu i że powinniśmy zacząć mierzyć częstotliwość skurczy a gdy będą częstsze niż co 5 minut, by jechać do szpitala.

Co chwilę czułam napływającą falę skurczu, przyjmując ją, a w międzyczasie pomiędzy skurczami głowa zadawała pytania: co robimy? Przecież nic nie jest gotowe, ani wyprawka, ani torba do szpitala, ani rzeczy do lotosowego porodu w domu. Jednocześnie głos we mnie krzyczał, że nie chcę rodzić w szpitalu – sama, bez M., w atmosferze tego całego wirusowego zamieszania. Że nie mam porobionych badań, no i „że nie tak to miało wyglądać”.

M. zaczął odmierzać częstotliwość skurczy, były dość nieregularne – co 3, co 5, co 8 minut. Przyszła nam myśl, żeby porozmawiać z synem i powiedzieć mu, że jeszcze nie czas. Że może jeszcze możemy wyciszyć akcję porodową. Położyłam się na łóżku i oddychałam najgłębiej jak tylko mogłam próbując się odprężyć. Częstotliwość skurczy nieco zmalała, ale intensywność była coraz mocniejsza. Jednocześnie trudno mi było znosić falę skurczu w takiej leżącej pozycji.

Postanowiliśmy zadzwonić do położnej niezrzeszonej. Gdy usłyszała moje odgłosy, powiedziała, że najprawdopodobniej tej nocy urodzę i żebyśmy gdy dziecko przyjdzie na świat, położyli je na moim ciele i okryli. I tyle. To był moment zwrotny. W tym momencie poczuliśmy oboje, jakby zielone światło. Myśl, że to takie proste. Żadnych skomplikowanych instruktarzy, procedur. Natura sama zadba o to, co potrzeba, a my mamy tylko zadbać o dzieciątko, gdy już przyjdzie na świat. Położna była spokojna, nie straszyła nas, w jej głosie dało się wyczuć „dacie radę”.

M. poczuł w sobie tą decyzję i powiedział: „jak mamy rodzić teraz, to rodzimy”. „Podążaj za ciałem”.  Włączył spokojną muzykę, zapalił świeczki, rozebrał się. Przygotowywał co trzeba. Nawet nie pamiętam za specjalnie co to było, bo ja byłam już w sobie. Z ulgą wstałam z łóżka. Około w pół do trzeciej w nocy moja podróż rozpoczęła się na dobre. Zaczęłam płynąć. Coraz mocniej zagłębiając się w odczuwanie. Gdy tylko czułam zbliżającą się falę skurczu, mówiłam do M. „nadchodzi”, i wówczas on był przy mnie i wtórował moim odgłosom. Było to dla mnie bardzo wspierające. Jakbyśmy razem płynęliśmy na tej fali skurczu. Raz zmienił tonację, więc gdy skurcz minął, z humorem powiedziałam mu, żeby dostrajał się dokładnie do mojej melodii. Otwarta czakra gardła wydobywała niski dźwięk „aaaaaaa……”. Witałam każdy skurcz z myślą, że przybliża on naszego syna do przyjścia na świat.

Nasza sypialnia, nasza świątynia miłości, zamieniła się w świątynię narodzin. Narodzin naszego syna i nas samych, na nowo.

Wody płodowe chlupotały na podłogę. Widok krwi nic mi nie robił. Powiedziałam M. żeby zaczął mówić, tak jak to on potrafi- medytacyjnie, niczym modlitwa. Nie pamiętam słów, jakie wypowiadał, ale pamiętam, że działały one na mnie kojąco i dodająco mocy. Oparłam ręce na ścianie, w głowie rozbrzmiewało mi tylko „Przyjdź Duchu Święty” i w tym momencie poczułam jakby odpuszczenie. Wydobyłam z siebie głębokie, dolnoczakrowe „uuuuuuuuu………”. Wody płodowe mocniej chlupnęły pod moimi nogami. Po chwili ciało poprowadziło mnie do znanej mi dobrze jogicznej pozycji, którą z uwielbieniem praktykowałam całą ciążę – przykucnęłam, opierając się jedną ręką o ścianę, drugą o szafę i …poczułam jakby dziecię z siłą wodospadu wręcz wypadło ze mnie…. wprost na dłonie M.

Patrzyliśmy oszołomieni a zarazem niczym zahipnotyzowani, oczarowani, jak nasz syn zaczyna oddychać, jak radzi sobie z zalegającymi jeszcze w nosku wodami. Jego ciałko pokrywała biała maź. Nachyleni nad nim, mówiliśmy do niego: „witaj”, „jesteś cudem”, „kochamy Cię”.

M. podłożył mi ręcznik, oparł się o ścianę, przysunął mnie do siebie, bym mogła się o niego oprzeć, a na mych piersiach leżał nasz syn i tętniąca jeszcze pępowina. Jakaś magia. Niedowierzanie. Cud.

Po dłuższym czasie przypomniałam sobie, że jeszcze łożysko powinno się urodzić. Nie odczuwałam żadnych skurczy. Poczułam niepokój. Zadzwoniliśmy ponownie do położnej niezrzeszonej. Powiedziała, bym zmieniła pozycję na ułatwiającą grawitacji zrobienie swojego. Ledwo uklęknęłam, narodziny się dopełniły. Łożysko chlupnęło o podłogę niczym olbrzymia meduza. M. włożył je do miski. Marząc o porodzie, mieliśmy w planach przygotowanie pięknej miseczki, a skończyło się na zwykłej łazienkowej misce.

Stałam z dzieckiem przy piersi, a M. obmywał moje ciało z krwi i wód płodowych. Czułam, że pod nogami jest ślisko, więc moja uważność była wzmożona. Po chwili położyłam się na łóżku i nagle poczułam, jak całe ciało zaczyna mnie przeraźliwie swędzieć. Poprosiłam M. by mnie drapał, tarł nakierowując go dokładnie na te miejsca, które domagały się dotyku. To było jak ekstaza przyjemności. Ale zaraz potem zauważyłam na całym cele jakby wysypkę a wraz z nią dopadł mnie niepokój. „Czy coś się ze mną dzieje niedobrego?”, pomyślałam. Ciało zaczęło wytrzęsywać, uwalniać to wszystko co się nagromadziło z tych przeżyć. Poprosiłam M., by sprawdził, co o takiej wysypce mówi Totalna Biologia. Powtarzałam w myślach: „Jestem bezpieczna. Moje ciało jest w stanie idealnego zdrowia. Uwalniam wszystko, co nie jest miłością”.

W dniu narodzin, w Wielką Sobotę, syn nam się przedstawił. Przyszło do nas imię Noe.

Łożysko odcięliśmy w trzeciej dobie. Początkowo chcieliśmy czekać, aż pępowina sama odpadnie. Ale manewrowanie z naszym wielkanocnym koszyczkiem przy karmieniach, w nocy i przy zwykłych czynności okazało się dla nas wyzwaniem. Moment, w którym nasz syn przytulił się do koszyczka i tak trwał jakby w tęsknocie za życiem w macicy, odczytaliśmy jako pożegnanie. Zapytaliśmy go o zgodę i rytualnie dokonaliśmy odcięcia. Nie było to takie łatwe, bo pępowina była niesamowicie twarda.


Położną poprosiliśmy o wizytę domową. Przyjechała po 2 dobach, w wielkanocny poniedziałek. Potrzebowaliśmy dokumentów – karty porodu i książeczki zdrowia. Okazało się, że nie ma problemu, by takie dokumenty wystawić także w przypadku porodu bez asysty. Obejrzała mnie, syna i potwierdziła tylko to, co sami czuliśmy, że oboje mamy się bardzo dobrze. Syn ważył ok. 3 kg, 54 cm, i na wcześniaka zupełnie nie wyglądał.

Czuję, że w tym wszystkim, co się zadziało byliśmy prowadzeni. Że na jakimś głębokim poziomie podświadomości to właśnie w mieszkaniu w Warszawie czułam się najbezpieczniej i dlatego właśnie tu dokonał się poród.

Czuję, że narodziłam się na nowo w mojej kobiecej mocy. Nikt mi nie mówił, co mam robić, mogłam słuchać tylko i wyłącznie mojego wewnętrznego głosu. Po porodzie ogarnął mnie stan niezwykłej klarowności i czucia. Jakby wszystkie czakry się pootwierały. Odbierałam świat z jego subtelnościami wszystkimi zmysłami. Dokładnie czułam, czego potrzebowałam, a M. służył mi niczym oddany swej królowej. W domu rozbrzmiewała piękna muzyka, a ja, ogarnięta zachwytem, już w pierwszej dobie po porodzie tańczyłam z maleństwem przy piersi. Patrzyłam w lustro i czułam uwielbienie dla całego mojego ciała, mojej joni, moich piersi. Czegokolwiek nie dotknęłam, czułam aksamitność i delikatność pod opuszkami palców.

Ewa tańcząca w dniu porodu

Czuję ogromną wdzięczność do M. za jego pełną obecność, współodczuwanie i towarzyszenie mi w tej podróży. Dane mi było doświadczyć prawdziwej męskiej jakości, z jej oboma pierwiastkami: męskim i żeńskim.

Czuję, że to znaczące, że nasz syn został powitany na świecie przez swojego ojca.

Czuję, że to, co się wydarzyło w dniu porodu i kolejnych dniach jest przepełnione miłością, świętością, radością. Byliśmy w tym z M. w pełni razem. To nasze wspólne wzrastanie. To nasze „marzenia codziennością” w ich wszelkich odcieniach.

Dwójkę pierwszych dzieci rodziłam w szpitalu. Noe urodził się w domu. Nieco zaskoczył nas swoim wcześniejszym przyjściem na świat. Nie było z nami położnej, nie mieliśmy żadnych specjalnych akcesoriów. To doświadczenie pokazało mi, że poród to naprawdę naturalny proces i gdy puszczą lęki (ich przepracowanie było dla mnie kluczowe w przygotowaniu do narodzin), a włączy zaufanie do intuicji, podążanie za mądrością ciała, budzi się kobieca moc. Niczego więcej tak naprawdę nie potrzeba.