Opublikowano

W drodze do “raju na ziemi”

Nasze serca znają miejsce, w którym tworzymy swój raj na ziemi. W miejscu tym wspieramy się w wychowywaniu dzieci, uprawiamy zdrowe jedzenie, wzrastamy emocjonalnie, duchowo, mentalnie i fizycznie. 

W celu realizacji tej wizji, zbierałem doświadczenie przez ostatnie 10 lat mojego życia. W poniższym tekście dzielę się wnioskami i otwieram na kontakt z każdym, który czują, że jest to opis miejsca dla niego.

Początek

10 lat temu, w krótkim okresie czasu, przeszedłem przez proces przewartościowania głównych przekonań, którymi kierowałem się w życiu. Zwolniłem, otworzyłem się na świat emocjonalny, duchowy i zacząłem coraz częściej doświadczać wizji, które wychodziły z przestrzeni mojej intuicji. Rysując automatycznie (czyli nie myśląc co rysuję), spod mojej ręki powstawały obrazy miejsca, które mógłbym nazwać rajem na ziemi. Medytując, odczuwałem to w jaki sposób mogę się tam czuć.

Okres ten otworzył mnie na przekonanie, że gdy robię to co sprawia mi radość, co tylko dodaje mi energii, w każdym momencie w tu i teraz (od małych rzeczy takich jak wypicie herbaty, po tworzenie różnych projektów), to ostatecznie prowadzi mnie to realizacji mojego sensu życia. Przez ostatnie 10 lat angażowałem się wiele nurtów rozwoju osobistego, biznesów, zmieniając nieustannie to jak żyje i czym się kieruje. Wszystko to łączy się w mojej głowie w całość, dając różnorakie zasoby, abym mógł przekazać te dary w formie tworzenia tego “raju na ziemi”. Poniżej opisuję kolejne cegiełki, które dostrzegam.

Doświadczenie

Społeczności

Podróżowaliśmy z Ewą po wielu miejscach, studiując od wewnątrz to jak działają społeczności w Polsce i Europie. W pewnym momencie okrzyknięto nas “uzdawiaczami przestrzeni”, gdyż prędzej czy później, zawsze w miejscu w którym stawaliśmy naszym kamperem, dochodziliśmy do tego co nie działa w danym miejscu. Pasjonowało nas okrywanie, dlaczego dane miejsce i ludzie w nim żyjący, bardziej nie rozkwitają. Angażując się i wnikając w głąb problemów, które napotkaliśmy w tych miejscach, dostrzegliśmy, że najważniejszy czynnik to relacje międzyludzkie.

Moc mężczyzn, ukochane kobiety

Z tego powodu, mając za sobą 8 lat własnych doświadczeń, zacząłem realizować męskie warsztaty. Miałem głębokie przekonanie, że ważnym jest dla mnie, jak i dla tego miejsca , bycie mężczyzną, który czuje się wolny, stoi w swojej prawdzie i potrafi wesprzeć w tym innych braci. Mężczyzn, którzy potrafią czuć więcej i być w swojej mocy – stając się fundamentem dla tego miejsca. W ten sposób powstał projekt Żywy Mężczyzna (http://zywymezczyzna.pl) i regularne męskie grupy, gdzie również poznaje mężczyzn chcących współtworzyć ten raj na ziemi.

Z drugiej strony, Ewa zaczęła tworzyć grupy Żywych Kobiet, mające na celu ukochiwanie siebie. Mocna męskość i rozkwitająca kobiecość stały się dla nas pierwszą, najważniejszą cegiełką całej układanki. 

Relacje i rodzina

Dostrzegliśmy, że związek między kobietą i mężczyzną tworzy fundament w domu i stabilności całego miejsca i społeczności. Dobra relacja z samym sobą, poczucie mocy i rozkwitania, tworzą dobry grunt pod relację intymną. Gdy związek się sypie, wtedy cała społeczność również obrywa. Jeśli wszystko dobrze gra, wtedy w miejscu panuje większy spokój, obfitość, poczucie wspólnoty. 

Poświęciliśmy wiele lat rozwijając ten aspekt naszych żyć. Nasze wcześniejsze wieloletnie relacje i rodziny rozsypały się, dając nam energię i grunt do wnikania w temat tworzenia szczęśliwych relacji opartych na wolności i poczuciu bycia kochanym. Z tego powodu powstały Żywe Związki (https://zywezwiazki.pl).

Urodziliśmy naszego syna, Noego. Towarzyszymy w rozwoju Poli (9,5l) i Mateuszowie (12l), dzieci Ewy z poprzedniego związku, ucząc się to w jaki sposób tworzyć stabilną, rozkwitającą rodzinę. Popełniamy wiele błędów, na których się uczymy. Rozwiązując własne tematy, uczymy się czym jest szczęście, połączenie i przywództwo w rodzinie.

Struktury, które dają wolność

Życie nieustannie pokazuje nam, że jest możliwe stworzyć taki raj na ziemi. Książki i nurty, które nam to okazywały to: seria książek Anastazja, książka “W głębi kontinuum”, zgromadzenia Rainbow, festiwale rozwojowe, ścieżka tantryczna, turkusowe organizacje “bez szefów”. Każda z tych inspiracji towarzyszyła i wciąż towarzyszy nam. Uczymy się z Ewą je ucieleśniać w życiu.

Przez wiele lat zafascynowany byłem w jaki sposób firmy mogą działać bez klasycznej hierarchii. Odkryłem tzw. “turkusowe organizacje” i książki takie jak “Pracować inaczej”, czy “New work needs inner work”. Poznałem wiele organizacji działających w ten sposób. Doświadczałem, że aby tak się działo, kluczowe często są takie czynniki jak: samoorganizowanie się, pokazywanie całego siebie w firmie, podążanie za “powołaniem” organizacji. Przeprowadziłem prawie 200 sesji w formie wywiadów, odwiedzając ponad 20 firm w całej Europie, zarazem zarabiając na tym pieniądze. Pozwoliło mi to poznać jak ważna jest również struktura w rozwoju jakiejkolwiek organizacji skupiającej ludzi we wspólnym celu. W tym momencie ścieżkę tą rozwijam poprzez warsztaty dla firm w Niemczech, pod nazwą “Self-Organisation Learning Tracks” i http://reinvention-movie.com.

Wpierw kompletnie negowałem wszystkie struktury, mając przekonanie, że one tylko ograniczają nas i najważniejsze jest podążanie “za głosem serca, intuicji”. Następnie, odkryłem, że struktury mogą pozwalać nam na doświadczanie większej ilości wolności i miłości w życiu. Doszedłem do wniosku, że każda struktura i organizacja są osobnym bytem, który tak jak dobry przyjaciel, może być wsparciem dla wspólnych działań. Może nam służyć, aby żyło nam się lepiej i abyśmy mogli doświadczać to co chcemy. Wierzę, że “Stwórca”, w ten sposób również nas stworzył (a cała materia jest taką strukturą).

Cień otwiera na biel

Uważamy, że aby żyć w harmonii, potrzebujemy nie bać się naszego cienia. Wiemy z prowadzonych przez nas warsztatów, że gdy zmierzymy się z najgorszym scenariuszem, który możemy sobie wyobrazić, wtedy mierzymy się również z naszymi lękami, ograniczeniami, dzięki czemu otwieramy się na miłość. Wytrącamy energię z tego scenariusza. To spaja nas jako społeczność, tworzy poczucie bezpieczeństwa, szczerości i wspólnoty. 

W nagraniu z konferencji Tedx o społeczności Emerald Village (https://www.youtube.com/watch?v=EusOgAAlFG0), Bianca mówi o tym jak ważne są dla nich umowy, które spisują razem z prawnikami. To tworzy mocny fundament społeczności. 

Umowy i mierzenie się z czarnym scenariuszem jest narzędziem/strukturą, które jak wiele innych, możemy wykorzystywać po to aby wzrastać, wspierać się i tym bardziej żyć w harmonii. Poznajemy je podczas wydarzeń, które organizujemy.

Zdrowe działanie

Kolejnym rozwiązaniem mogą być regularne (np. kwartalne) wspólne spotkania i warsztaty, mające na celu rozwikłanie możliwych tematów między nami, dodania świeżej energii, wspólny rozwój, dostrzeżenie tego czego nie widzimy. Ważnym może być przy tym zapraszanie osób z zewnątrz, które nas w tym mogą wspierać i pomagać. Tak jak w związku, czasem potrzebne są szczere rozmowy aby związek był żywy. Dla przykładu, w wielu religiach istnieje takie narzędzie jak spowiedź, które w moim odczuciu ma podobną funkcję.

To co spaja nas we wspólnych działaniach to również różne projekty i działania. Inicjatywy, które rozwijają się we mnie i wśród osób zainteresowanych tym miejscem, to między innymi:

  • współtworzenie ośrodka rozwojowego – kilka domków na zgłoszenie i przestrzeń rozwojową
  • rozwój działań wokół męskich grup i projektów dla organizacji
  • działalność rolnicza
  • tworzenie małej elektrowni wodnej. 

Od utopii do pragmatyzmu

Przeszliśmy z Ewą kilka etapów rozwoju – od ideologicznego myślenia, wręcz utopijnego (zainspirowani zgromadzeniami Rainbow), bezwarunkowej miłości, wspólnym posiadaniu dóbr – kamperów, aut, domów, jedzenia (..), do potrzeby bycia w pełni niezależnym, odcinając się od innych i skupiając na sobie.

Gdy byliśmy w energii męskiej, wtedy interesował nas tylko cel – praca, misja, a chęć wspólnoty malała. Gdy zaś byliśmy w tym co nazywamy energią żeńską, wtedy chęć bycia połączony z nimi wzrastała i chęć wspólnoty była tym większa. 

Teraz łączymy się z tymi dwoma potrzebami. Dostrzegamy, że zdrowszym modelem jest zarówno posiadanie własnej niezależności (ziemi i domu, zapisanymi notarialnie pod własnym imieniem), jak i dobrowolne podejmowanie różnych działań, które nas łączą.

Grupa, kolejne kroki

Fundament w realizacji wizji, upatrujemy w: jakościach naszych relacji, wspólnych i indywidualnych pasjach i wizjach, umiejętnościach dostrzegania naszych ciemnych stron, radzenia sobie z nimi i podążania za tym co nas ożywia.

Z tego powodu, wychodzimy z inicjatywą pogłębiania naszych związków, tworząc regularną grupę Żywych Związków. Będą to trzy czterodniowe zjazdy (prowadzone przeze mnie i Ewę) i jeden co najmniej jeden tygodniowy, wakacyjny (organizowany wspólnie).

Trzy pierwsze zjazdy poświęcone będą celebracji miłości i autentyczności we wspólnym byciu razem. Będą to spotkania w bliskości, intymności i w głębokim spotkaniu z naszym partnerem/ką. Wejdziemy znacznie głębiej w nasze relacje, niż kiedykolwiek to robiliśmy. Szczegółowy opis tego co robimy możesz znaleźć na https://zywezwiazki.pl i facebooku.

Skutkiem ubocznym tych zjazdów będzie wspólne poznanie siebie, poznanie wielu praktyk pozwalających nam na tworzenie relacji i stworzenie fundamentów, o których pisałem powyżej. Wierzymy, że ścieżka ta skupi nas wokół wspólnego celu – tworzenia tego “raju na ziemi”. 

Ostatni zjazd chcielibyśmy współtworzyć razem. Proponujemy spotkać się w naturze, gdzie będziemy organizować się i gdzie wszyscy będziemy “trzymać” i dbać o przestrzeń. Każdy z nas będzie mógł wyjść z własną inicjatywą. Kto wie, być może to właśnie będzie spotkanie na wspólnej ziemi?

Mariusz

Opublikowano

Jak wróciliśmy w naszej relacji do siebie – cz.1, rozłączenie

Ostatnie kilka miesięcy czuliśmy, że energia w naszym związku gdzieś utknęła. Związek na jakiejś płaszczyźnie nie działał. Coraz częściej między nami miały miejsce trudne emocje, odpychanie. W poniższym artykule dzielę się swoją perspektywą na to, w jaki sposób wróciliśmy do siebie. Do stanu, w którym czujemy miłość, lekkość, spontaniczność i namiętność.

Wcześniej latami tkwiliśmy w bańkach, nie wiedząc, co to znaczy być w żywym związku. Każdy z nas uważał, że w naszych relacjach wszystko było dobrze. Rodzina, dzieci, mieszkanie, dobra praca, wakacje za granicą, prywatna szkoła dla dzieci, pies, kot. Teraz wiemy, że związki te były częściowo obumarłe, a nie żywe. “Po jakimś czasie bycia w chłodzie zapominasz, to co znaczy gdy jest w związku naprawdę ciepło”.

Sparzyliśmy się na tym mocno. Efektem tego były rozstania, rozwód, rozbita rodzina, nowa relacja, zakochanie się i budząca nowa świadomość. Przebijało się przez nas pragnienie innego życia, głębokiej relacji, nowych możliwości, czucia życia w sobie.

Rozstania z poprzednimi partnerami wyczuliły nas na to, co się dzieje w naszym związku. Nie chcieliśmy popełniać tych samych błędów i chcieliśmy urzeczywistniać nasze pragnienia, marzenia. Połączyła nas pasja i determinacja, aby tworzyć świadomy związek z przestrzeni miłości, a nie braku. Wyczuliliśmy się na widzenie tego, co w relacji jest niewidoczne. Mimo nieustannej nad tym pracy, nasze cienie zaczęły dawać o sobie znać.

Dzieci, praca i codzienność znów zapukały do naszych drzwi. Nie było już tak lekko. Sfera seksualna, która jest dla nas papierkiem lakmusowym relacji, nie miała się tak jak wcześniej.

Teraz, po wielu miesiącach, mogę powiedzieć, że odbiliśmy się od dna, poczuliśmy i zrozumieliśmy co trzeba było zrozumieć, oczyściliśmy się i ponownie pojawił się w nas stan zakochania. W poniższym i kolejnych artykułach przedstawiam tematy, które z mojej perspektywy pozwoliły nam na powrót do tego stanu.

ZAKOŃCZENIE RELACJI TRANSAKCYJNEJ

Z biegiem czasu, nasza relacja potrafi zamienić się w relację transakcyjną. Związek transakcyjny to taki, w którym robimy coś dla drugiej strony i oczekujemy wzajemności, zazwyczaj nie mówiąc tego otwarcie.

Dla przykładu kobieta opiekuje się dziećmi i w zamian oczekuje, że mężczyzna zapewni jej dobrobyt, pieniądze, bezpieczeństwo. Mężczyzna zaś daje pieniądze, dobrobyt i oczekuje tego, że będzie miał udane życie seksualne, codziennie przygotowane dla niego jedzenie i kobieta będzie opiekowała się jego dziećmi. Lub, gdy jesteśmy chorzy, oczekujemy, aby druga strona się nami opiekowała. Gdy druga strona tego nie robi, czujemy złość i niezadowolenie.

Tak było i u nas. Dla przykładu, ja chciałem mieć przestrzeń na pracę, więc spełniałem Ewy potrzebę posiadania porannego czasu tylko dla siebie. Brałem naszego syna, przygotowywałem śniadanie. Robiłem to, aby później w ciągu dnia, bez wyrzutów, mieć tylko czas dla siebie. Oczekiwałem tego. Złościło mnie, jeśli tak się nie działo. Nie wierzyłem, że inaczej mogę spełnić swoją potrzebę, niż spełniając wpierw Ewy potrzeby. Podobne nieświadome dynamiki działały przez ten czas w nas w wielu innych tematach.

W żywym związku dajemy coś drugiej osobie bez oczekiwania, że druga osoba da nam coś w zamian. Jeśli jednak żyjemy w brakach spełniania naszych potrzeb, wtedy aby spełniła je druga osoba (np. potrzeby seksualne), zaczynamy robić rzeczy, które druga strona lubi lub potrzebuje, zakładając, że będzie chciała się odwdzięczyć.

Nieświadoma potrzeb druga strona często nie odwdzięcza się i to powoduje frustracje. W związku coś zaczyna nie działać. Brak otwartości, jasności, bycie w brakach spełnionych potrzeb, z biegiem czasu wychodzą na wierzch. Najszybciej możemy to odczuć w sferze seksualnej. To ona pierwsza pokazuje, czy jest nam ku sobie, czy nie (a także jaka jest jakość, tego “ku sobie”).

ROZŁĄCZENIE W IMIĘ WOLNOŚCI

Odłączyliśmy się od siebie. Na chwilę rozstaliśmy się. Świadomie odcięliśmy wszystkie oczekiwania i potrzeby dawania coś drugiej osobie.

Zrobiliśmy to, aby poczuć wolność, zobaczyć, co każdy z nas pragnie od życia, i co z głębi naszego serca chce dawać drugiej stronie bez oczekiwań wzajemności.

To co działało kiedyś, teraz może już nie działać. Oczekiwania nieświadomie wkradają się i nasza relacja zaczyna być transakcyjna. Wydaje nam się, że siebie znamy, a prawda jest taka, że nie.

Okazuje się często, że znamy nasze obrazy z przeszłości, wyobrażenie tego, kim jesteśmy. Zaakceptowaliśmy to, że możemy się po prostu nie znać. W procesie odłączania, na poziomie energii i emocji doszliśmy do momentu, w którym odczuliśmy, że siebie nie znamy.

Proces odłączenia się to śmierć dotychczasowej relacji. Zakończenie pewnego etapu. Po nim, jeśli każda ze stron tak zadecyduje, może przyjść nowy początek.

Taki proces często samodzielnie zadziewa się w relacji i albo dwie strony się rozchodzą, albo rozpoczynają na nowo. Gdy związek nie jest żywy, jest to piękny i wyzwalający proces.

Takie rozłączenie było dla nas poruszającym, emocjonalnym i energetycznym procesem. Wynikiem tego poczuliśmy lekkość, satysfakcję i to, że życie jest dla nas.

Rozstanie się jest czymś, czego boimy się najbardziej. Jak wygląda nasze życie, gdy nie jesteśmy razem? Każdy z nas zaczął wnikać, co by teraz robił ze swoim życiem. To doprowadziło nas do niespełnionych pragnień i wielu wniosków z tego wynikających. Ważne jest, że tylko w momencie czucia wewnątrz nas wolności, mogliśmy to zrobić. Znając wagę tego procesu, prowadzę warsztat “Przebudzenie wewnętrznej wolności”, a razem z Ewą prowadzimy warsztat Żywe Związki, gdzie proces ten, w bezpiecznej atmosferze, może doświadczyć każdy.

Proces ten był jednym z bardziej kluczowych i fundamentalnych dla powrotu do stanu odczuwania miłości. Kolejnym puzzlem jest radykalna szczerość i wybaczanie. Ale o tym w kolejnym artykule.

Opublikowano

3 poziomy reakcji na kobiecą złość

Złość kobiety może być przyjmowana na wiele sposobów: od destruktywnej niechęci i agresji, która dzieli, po zrozumienie, empatię i radość, która łączy. Może być transformowana w niesamowity seks, połączenie, poczucie bezpieczeństwa, a może być również powodem do braku zaufania, oziębłości, zablokowania i rozłączenia.

Regularnie doświadczamy z Ewą każdego z odcieni tej energii, poznając sposoby, w jakie możemy do siebie wracać. W tym artykule opisuję, co mężczyzna może zrobić, gdy kobieta się złości. Przedstawiam trzy poziomy, na których, w zależności od męskiej jakości, mężczyzna może się znaleźć, przyczyniając się do niesamowitego wzrostu lub odłączenia.

Poziom I: rozłączenie dla własnych potrzeb

Wracasz do domu. Jesteś po całym dniu myślenia, analizowania lub pracy fizycznej. Chcesz odpocząć, albo zrobić coś dla ciebie ważnego, a kobieta zaczyna do ciebie mówić. Chcesz się zamknąć w sobie i zaszyć, aby zrobić to co jest do zakończenia lub chcesz, odpoczywając przed telewizorem, serialami lub innymi zajęciami, wyzerować się po ciężkim dniu. Możesz też chcieć wyjść, aby spotkać się z kolegami lub poćwiczyć na siłowni. A twoja kobieta, zamiast to widzieć i uszanować, zaczyna coraz więcej do ciebie mówić. Widzisz, że się złości i nie przestaje. Jej emocje są coraz bardziej intensywne. W głowie pojawiają się bardziej lub mniej świadome myśli…

  • “Ja tu chcę odpocząć, rozluźnić się, a ona się czepia i wywala mi różne rzeczy”
  • “Znowu jej coś nie pasuje, suszy mi głowę”
  • “Cały czas mnie tylko krytykuje, nie wiadomo co chce”
  • “Chcę wyjść albo żeby chociaż była cisza, a ona non stop gada i się wścieka”.

A więc zamykasz się lub wychodzisz. Możesz też coś jej odburknąć, aby załagodzić sytuację, lub jasno postawić granicę przekazując tym samym, aby dała ci teraz spokój. 

REZULTATY

Takie sytuacje zdarzają się regularnie u większości nas, mężczyzn. Efektem tego typu reakcji jest odłączenie. Zapomnij o seksie, zapomnij o tym, że cokolwiek od niej dostaniesz. Jesteś w odłączeniu od swojej kobiety.

Dwie strony nie widzą się w swoich potrzebach. Ty nie widzisz kobiety potrzeb i nie chcesz w nie wchodzić, ponieważ masz teraz swoje potrzeby i nie masz przestrzeni na inne. 

Na pierwszym poziomie nasze potrzeby są najważniejsze. Nie mamy siły i chęci na to, aby przyjmować emocjonalność drugiej strony. 

Takich sytuacji doświadczam wiele razy w relacji z Ewą. Nauczyłem się, że nie spełnianie moich własnych potrzeb, w szczególności nie dowożenie rzeczy, które sobie założyłem, nie realizowanie mojej misji, męskiego powołania, zazwyczaj prowadzi do mojej irytacji. Gdy ja jestem w takim stanie, nie jestem w stanie pomieszczać czegokolwiek innego drugiej osoby.

Łatwo odchodzę w zajęcia takie jak oglądanie seriali, jedzenie więcej niż potrzebuję, spożywanie słodyczy, czy jeszcze niedawno często oglądanie pornografii. Większość z nas to robi. Pokazują to ogólnie dostępne statystyki – 70% mężczyzn w Polsce ogląda pornografię, 59% telewizję, a Netflix bije kolejne rekordy.

Sposobem do wyjścia z tego poziomu jest zadbanie o własne potrzeby w sposób konstruktywny, który łączy cię z twoją jakością, tak abyś uczył się, jak przyjmować coraz większą intensywność kobiecych emocji. Możesz również uświadomić sobie, jak destruktywne jest dla waszego związku nie słyszenie waszych potrzeb. Jeśli nie wspieracie siebie nawzajem, związek słabnie, jego sens się zatraca. Możesz również odczuwać wielką niezgodę, nieznośność na bycie w odłączeniu, na “ciche dni” w związku, lub brak seksu między wami.

Poziom II – połączenie w imię spokoju

ZROZUMIENIE I WIDZENIE POTRZEB

Nie chcemy już być w odłączeniu od naszej kobiety, więc zwracamy na nią uwagę. Interesuje nas, aby w domu była dobra atmosfera, więc zaczynamy słuchać. Wyłączamy telewizor, staramy się ją zrozumieć. Słuchamy i rozmawiamy z nią na temat jej potrzeb. Mówimy o naszych potrzebach. Szukamy wspólnych rozwiązań, tak aby jak najwięcej potrzeb było spełnionych.

Mówisz jej, aby się nie złościła i wyrażasz chęć rozmowy. Ona kontroluje w sobie złość po to, aby się dogadać. Chce przecież dobrze. Ty też. Więc wyłączasz telewizor, albo przekładasz to, co chciałeś zrobić na później. Słuchacie siebie. Zaczynacie się rozumieć, zaczynasz wiedzieć, o co chodzi twojej kobiecie.

Ona wygadała się, więc jest jej lepiej. Ty ją zrozumiałeś, więc wiesz co możesz robić, aby taka złość już się nie pojawiała. Przechodzicie w zrozumienie, wszystko zaczyna znacznie lepiej funkcjonować. Codziennie złości jest coraz mniej, uczycie się razem egzystować tak, aby dla każdego było jak najlepiej i aby złość się nie pojawiała. 

Słuchacie się, bo wiecie że to spowoduje, że nie będzie konfliktów. Rozumiecie swoje potrzeby, a gdy pojawiają się emocje, szukacie co jest pod nimi. Jesteście dla siebie mili, szanujecie się.

REZULTATY

W tym wszystkim jednak coś gubicie. Wchodzicie w codzienność i funkcjonalność. Stajecie się bardziej neutralnymi biegunami, polaryzacja między Wami słabnie. Seks i połączenie może jest, ale nie są one tak pasjonujące jak na początku. Na tym poziomie nie ma możliwości odkrywania, czym jest święta seksualność, którą zgłębiamy.

Takie sytuacje doświadczam z Ewą, gdy nie mam w sobie wystarczająco siły, aby pomieszczać całą intensywność jej emocji. Zaczynam analizować, odcinać się od nich. Chcę zrozumieć, o co chodzi mojej kobiecie, więc staram się rozmawiać na ten temat. Gdy kobieta to widzi, może chcieć uspokoić swoje emocje, lub nie zgadzać się na to, i wchodzić w jeszcze większą emocjonalność. 

W ten sposób możemy funkcjonować w relacjach w domu, pracy i ze znajomymi. Tłumimy emocje i złość po to, aby nie spotykać się z jej destruktywną siłą. Robimy to w imię dobrobytu, połączenia, wspólnego celu. Chcemy, aby nam się dobrze pracowało lub mieszkało, żeby dzieci nie doświadczały kłótni w domu.

Na tym poziomie ograniczamy naszą naturalną ekspresję. Niestety, po czasie okazuje się, że weszliśmy w codzienność, poprawność i funkcjonalność tak bardzo, że nasz związek staje się monotonny, seks przewidywalny, a i również jesteśmy dla siebie coraz mniejszą inspiracją. Zaczynamy koegzystować, nasze związki obumierają.

Taki obraz jest codzienności wielu z nas, co pokazują jasno ogromne statystyki osób będących w depresji, wypaleniu zawodowym i związkowym, rozwodach. Z Ewą byliśmy również w tym świecie – ostatecznie zakończyłem wieloletni związek z narzeczoną, a Ewa rozstała się po 12 latach małżeństwa i prawie 20 latach bycia w swoim związku.

Uświadamiając sobie, że żyjemy tylko po to, aby wszystko było “ok”, gubimy część siebie. Dostrzegliśmy to z Ewą, i zaczęliśmy fascynować się kolejnym poziomem. Wyjście z tego stanu zainspirowało nas i osoby, które spotykamy, na tyle, że zaczęliśmy się tym dzielić poprzez tą stronę i warsztaty. Każdego dnia eksplorujemy, jak te dynamiki między nami i przechodzenie pomiędzy poszczególnymi poziomami, wpływają na pogłębianie naszej relacji.

Poziom III – pasja i rozkwit w połączeniu

Dostrzeżenie wszystkich plusów i minusów drugiego etapu budzi w nas pragnienie, aby żyć pełną piersią, doświadczać stanów uniesienia, takich jak z początku związku, realizowania marzeń i pasji. Chcemy doświadczać seksu, który nas ożywia, zaufania które powoduje, że kobieta zupełnie może się rozluźnić i rozkwitać, a mężczyzna czuć wolność i siłę do realizacji tego, co jest jego misją, głębokim celem. 

Na tym poziomie, mężczyzna doświadczający złości kobiety, jest niewzruszony intensywnością jej uczuć. Jest on w pełni obecny z kobietą, otwarty na nią i kocha każdą formę jej ekspresji. Jest świadom, że złość to energia, która może zamienić się w rozkwit kobiety, związku i realizacji celów mężczyzny. Dlatego też przyjmuje ją, obejmuje, pomieszcza w sobie a wręcz pragnie, by kobieta wyraziła całość jej ekspresji, zarazem tworząc bezpieczną do tego przestrzeń.

Kobieta jest niczym kwiat. Jeśli w relacji z mężczyzną czuje się bezpiecznie, w pełni kochana taką, jaką jest i widziana, wtedy rozkwita. Jeśli jednak chociaż w jednej chwili mężczyzna nie jest obecny, a ona tego od niego oczekuje, potrzebuje, wówczas może zareagować złością. Jest to żądanie jej serca, które mówi – “WYMAGAM OD CIEBIE PEŁNEJ OBECNOŚCI W TU I TERAZ”. Zauważ, że nie ma tutaj mowy, aby mężczyzna robił cokolwiek dla kobiety. Chodzi bardziej o twój stan świadomości, uważności, wnikliwości w nią, czucia, zrozumienia.

NIESAMOWITY POTENCJAŁ

To, w jaki sposób reagujesz na intensywność uczuć swojej kobiety jest bezpośrednio związane z tym, jak podchodzisz do tego, co się dzieje w otaczającym cię świecie. Kobieca złość jest niczym fale oceanu. Jeśli jesteś w stanie pomieszczać to napięcie i w mistrzowski sposób po nich serfować, nie tracąc uważności nawet na sekundę, wówczas możesz użyć tą energię również do własnego wzrostu.

Mężczyzna zrobi wiele dla uroku, czaru, blasku, który wysyła kobieta. W stanie zakochania, jesteśmy w stanie przenosić góry. Mężczyźni podbijali kraje, budowali niesamowite budowle dla kobiet. Ta energia jest dostępna dla nas. Jeśli otworzymy kobietę na przepływ miłości, ona w zamian ożywi nas swoją energią, swoim promiennym blaskiem. Jasno komunikując przy tym, czego wymaga jej serce. To kobiecy dar. W relacji z Ewą, wielokrotnie doświadczałem, jak w takim stanie dawała wyraz pełnej skali swojej emocjonalności. Było pod nią ukryte pragnienie, bym wchodził w swoją siłę, stawiał czoła moim słabościom i realizował to, co ważne, co jest moim powołaniem. Jak natchniony to robiłem.

Jeśli pozostaniesz niewzruszony i przyjmiesz wszystkie jej emocje, nie uciszając ją w żaden sposób, wtedy dostrzeżesz, że jej stan emocjonalny wkrótce się odmieni. Kobieta pragnie być widziana. Jeśli poczuje twoją obecność, którą wyrazisz albo poprzez pełen wnikliwości wzrok, uśmiech, jedno słowo lub zdanie, które ją otworzy, zobaczysz przed sobą otwierające się kobiece serce.

Z naszego doświadczenia wiemy, że im Ewa jest w stanie wyrazić większą złość, a ja jestem w stanie ją pomieścić, tym jest większy potencjał do wzrostu. Tworzy się napięcie, które jeśli zostanie w pełni przeżyte i zrozumiane, otworzy pokłady głębi, miłości, zrozumienia, odczuwania. 

Wielokrotnie doświadczyłem, że kobieta jest w stanie przejść ze złości do smutku i płaczu w ułamek sekundy. Może również przejść, poprzez element zabawy, do seksualności i pasji. Wtedy całość energii może być przekierowana w temperamentny, dziki seks, który otwiera wiele pokładów niespełnionych fantazji. Podczas takiego aktu, kobieta czując siłę i pełną obecność mężczyzny, może przechodzić przez pełną skalę swojej emocjonalności – w jednej chwili być w złości, a chwilę później w smutku, płaczu i ekscytacji bycia wziętą przez mężczyznę, w pełni świadomego jej emocji. Jest to dla nas święta seksualność, która ma moc transformowania złości w głębokie połączenie, rozkwit i unikalny akt seksualny, niczym podróż w nieznane.

Złość to energia, w której drzemie niesamowity potencjał do rozkwitu, rozwoju, pogłębiania związku, realizacji męskich celów z głębi serca. Możesz ją oceniać, negować, pragnąć wyeliminować z waszego związku, a możesz też uczyć się, jak w mistrzowski sposób korzystać z tego potencjału. Do tego potrzebna jest jednak regularna praktyka i świadomość, którą możesz rozwijać codziennie. Aby zrobić jednak krok milowy, zapraszamy na męskie warsztaty i warsztaty dla par, podczas których doświadczycie tej głębi.

Mariusz

Opublikowano

Od oziębłości do żywej kobiecości

Oziębłość to nic innego jak zamknięte, zmrożone, nieczujące serce. Czemu serce się zamyka? Co sprawia, że może się otworzyć na nowo?

Przez wiele lat myślałam o sobie, że jestem oziębła. Niewiele czułam. Ani za specjalnie się nie smuciłam, nie złościłam. Moja emocjonalność była niczym równina. Nie czułam pragnienia intymnych zbliżeń, nie było we mnie ciekawości partnera ani pragnienia „otwierania go na przepływ miłości”. Bo i tej miłości we mnie samej nie odczuwałam. Gdy coś mnie dotykało, uciekałam w znany mi schemat chowania się „do jaskini” i tam w samotności radziłam sobie z emocjami na swój sposób. A to pisząc pamiętnik, czy wypłakując smutek. W domu wówczas panowały tzw. ciche dni. To dosyć powszechny model funkcjonowania związków. Przyciągania brak. W sypialni wieje pustką i rutyną. Kobiece serce zaczyna tęsknić. Mężczyzna odczuwa coraz większą frustrację.

Serce zamyka się na czucie za każdym razem gdy doświadczamy zranienia. Gdy nie może ono wybrzmieć, utyka, zamraża się w ciele. Pełnia kobiecości to pełnia emocjonalności i otwartego serca, z którego miłość rozlewa się szerokim strumieniem na wszystko i wszystkich wokół.

Żeby mężczyzna był w stanie pomieszczać kobiece emocje, w pierwszej kolejności musi czuć samego siebie, dać sobie prawo do łez, do złości, do lęku, do całego spektrum własnej emocjonalności. Nie da się poczuć drugiej osoby, gdy samemu nie dopuszcza się do głosu swoich własnych emocji. Jeśli wewnętrzna kobieta tj. żeński pierwiastek w mężczyźnie jest uśpiony, nieczujący, nieuzdrowiony, wówczas mężczyzna nie tylko nie czuje swojej kobiety, ale jej emocjonalność może go wręcz przerastać, obezwładniać, wywoływać uczucie niemocy i pragnienie ucieczki.

W takiej relacji kobieta nie może w pełni rozkwitać. Zmuszona jest albo tłumić swoje emocje, albo radzić sobie z nimi sama. Kiedy kobiece emocje wybrzmiewają a mężczyzna myśli: „Trzeba przeczekać. Przejdzie jej” i odchodzi do swoich zadań, wówczas kobiece serce zamyka się na przepływ miłości. Kobieta wchodzi, wzmacniając w sobie, swą męską esencję „poradzę sobie sama”, buduje zbroję wokół czakry gardła, serca, joni i emocjonalnie oddala się od mężczyzny.

Zatem pierwszym sposobem na otwieranie przez mężczyznę kobiecego serca jest otwieranie swego własnego. Dróg jest wiele. Medytacje, warsztaty pracy z ciałem, emocjami, tantra, terapie, warsztaty dla kobiet, warsztaty męskie, wyjazdy w odosobnienia, czy przede wszystkim bycie w świadomej relacji, w której obie strony mają ciekawość siebie i gotowość do bycia przed sobą nagimi, otwierania się i wspólnego wzrastania.

Pierwszym sposobem na otwieranie przez mężczyznę kobiecego serca jest otwieranie swego własnego

Drugim krokiem jest praktykowanie pełnej obecności i tworzenia przestrzeni dla kobiecości do tego, by cała gama emocji mogła wybrzmieć. W relacji z M. to dla mnie coś niesamowitego, gdy mój mężczyzna wręcz cieszy się gdy bucham złością czy gdy smutek, który we mnie utknął wreszcie puszcza i wylewa się potokiem łez. Rodzi się wówczas we mnie zaufanie, poddanie się, puszcza wszystko, co oddzielało mnie od źródła miłości. Mój mężczyzna czuje wówczas, że jego kobieta jest żywa. Że poprzez swoje ciało ona go ukierunkowuje, a on może ją poprzez to „czytać”, penetrować najgłębsze i najciemniejsze zakamarki jej duszy, wnikać w to, co w jej głębi tkwi na dnie i wydobywać na wierzch. Jest też świadom tego, że emocjonalność, która wybrzmiewa w różnych sytuacjach w ciągu dnia jest tą samą emocjonalnością, która jest tak ożywcza w sypialni.

Drugim krokiem jest praktykowanie pełnej obecności i tworzenia przestrzeni dla kobiecości

Pragnienie, by kobieta była cicha i spokojna przez cały dzień, a wieczorem by przetwarzała się w dziką czy wrażliwą i czułą kochankę byłoby niedorzecznością. A zatem trzecim krokiem do otwierania kobiety jest akceptacja tego, że kobiecość to emocjonalność. Brak takiej akceptacji jest niczym sterylizacja kobiecości.

Trzecim krokiem do otwierania kobiety jest akceptacja tego, że kobiecość to emocjonalność

Bycie w relacji z mężczyzną jakościowym w swej męskiej i żeńskiej esencji jest darem. Pomaga kobiecie otwierać się na przepływ miłości w jej ciele. Na mojej drodze od poczucia oziębłości do doświadczania seksualności w jej cielesnej i duchowej głębi ważne było jednakże przyznanie przed sobą samą, że nikt inny nie może mnie tak naprawdę otworzyć, jeśli ja sama na to nie będę miała zgody. Że otwieranie mojego serca na czucie, na wyrażanie emocji, jest przede wszystkim moją własną odpowiedzialnością.

Wiele praktyk, indywidualnych i takich do wspólnego doświadczania, jest obecnych w naszej codzienności. Wspierają nas w otwieraniu siebie samych i siebie nawzajem. Praktykami, które nieraz pomogły nam w powrocie do siebie i otwieraniu zamkniętego, oddalonego serca, chcemy się z Wami dzielić podczas warsztatów i spotkań indywidualnych.

Opublikowano

Z życia na pół gwizdka do życia pełnią

Serce tęskniło za ciepłem, spokojem, za tym, za czym tęskni każde kobiece serce. Za życiem w pasji. Za miłością. Za tym, by płynęła ona we mnie, przez mnie i by rozlewała się szerokim, ożywczym, strumieniem na mojego mężczyznę, moje dzieci, mój dom i wszystkich w około. Gdy wrzucałam suknię ślubną do ognia w noc Magicznego Sylwestra 2019 roku, patrzyłam z drżącym sercem jak trawią ją płomienie i wypowiedziałam intencję: żegnam życie na pół gwizdka i witam życie pełnią.

Przez wiele lat mojego życia dominowała w nim moja energia męska, nieustającego działania, wręcz dumy z wielozadaniowości. Budziłam się każdego ranka z pełną listą „must do”. Przez całe dnie na pełnych obrotach. Wymagająca praca, popołudniami społeczne zaangażowanie, a w domu funkcjonalny związek i dzieci, których energię ciężko było pomieszczać jadąc na oparach. Czułam się niczym chomik w kołowrotku, czułam jakby zniewolenie w tej mojej rzeczywistości. Wydawało mi się, że dbam o siebie, chodzę na jogę, zdrowo się odżywiam. Z zewnątrz wszystko wyglądało fantastycznie: dobry mąż, dobra praca, dzieci, materialny dostatek i ja zawsze miła i uśmiechnięta. A jednak coś było nie tak. Czegoś mi w tym wszystkim brakowało. Moje serce wciąż za czymś tęskniło.

Splot dodatkowych, trudnych dla mnie wydarzeń sprawił, że nagle zaczęłam doświadczać stanów lękowych, paniki i natrętnych myśli. Nieustannie towarzyszył mi wewnętrzny niepokój i rozdygotanie, mimo że „nic takiego przecież się nie dzieje”. W pracy coraz trudniej było mi się skoncentrować, oglądanie wiadomości kończyło się przyklejoną jakąś niechcianą myślą, z dziećmi byłam w trybie przetrwania. Trochę mi zajęło dojście do momentu, w którym zrozumiałam, że świat w pracy beze mnie się nie zawali, choć to „takie ważne sprawy są”. I że mogę, a nawet muszę się zatrzymać.

Ten moment zatrzymania był dla mnie punktem zwrotnym w moim życiu. Wyłączyłam się na trzy miesiące, poszłam na intensywną, 5-cio godzinną, codzienną terapię. Pozwoliła mi ona zrozumieć, że źródło lęków tkwi w przeżyciach z dzieciństwa, w latami nie wyrażanej złości, nie dbania o siebie, nie traktowania siebie samej z miłością, „bo przecież myślenie o sobie i stawianie swoich potrzeb na pierwszym miejscu to egoizm”.

Tak zaczęła się moja droga powrotu do siebie.

Chodziłam na warsztaty, pracowałam z ciałem, z emocjami, aż któregoś dnia trafiłam na ścieżkę Tantry. Moja uśpiona latami kobiecość, seksualność zaczęły się budzić. Zaczęłam coraz bardziej płynąć w moim życiu z lekkością, ufnością, odpuszczaniem. I czuć moją kobiecą moc.

Byłam wówczas w długoletnim małżeństwie, z dwójką dzieci w wieku 7 i 9 lat. Tak klasycznie „jak Pan Bóg przykazał”. Niby wszystko dobrze, ale „tej iskry bożej” brakowało. I polaryzacji między nami nie było. Dziś już wiem, że żyliśmy trochę jak dwie energie męskie obok siebie. Super partnerskie ogarnianie codzienności, ale bez seksualnych fajerwerków. A byłam wówczas przed 40-tką i był we mnie jakiś taki głęboki smutek. Nie raz wyobrażałam sobie, że gdyby przyszło mi w tej chwili umrzeć, to leżąc na łożu śmierci i patrząc na moje życie wstecz, czułabym, że w tej sferze mego życia nie zaznałam rozkwitu.  

Do tego stopnia mnie to uwierało, że płynąc na terapeutyczniej fali, zawitałam do seksuologa. „Bo może jednak to ze mną coś jest nie tak?”. Na pierwszej wizycie usłyszałam pół żartem, pół serio „proszę zmienić partnera”. Oburzyłam się na te słowa, bo jak to. Ja, z moimi przekonaniami, że dla dzieci mama i tata razem jest niesłychanie ważne, że ja „taka święta”, tu mąż (pierwszy i jedyny mój partner seksualny), obrączka, „na dobre i na złe”, a on tu takie rzeczy wygaduje.

Dwa miesiące później na festiwalu Tantry w Kawkowie poznałam M. Już po pierwszych jego słowach w kręgu „rodzinki” poczułam: „ten facet mnie rozumie!”. I to poczucie bratnich dusz, które nadają na tych samych falach. Z każdym dniem, z każdym kontaktem odkrywałam, że drzemią w nas te same tęsknoty dusz, serc i ciał. To samo pragnienie powrotu do esencji właściwej ciałom, w których przyszliśmy na świat, ja – kobiecości, a M. – męskości. Ta sama pasja do odkrywania, rozkminiania, wnikania głębiej, do życia w ciszy, spokoju i radości, podążania za entuzjazmem. Podróżowania. Życia w społeczności. To przyciąganie było silniejsze ode mnie. A ja po prostu się temu głosowi we mnie poddałam, pozwoliłam mu się prowadzić.

Podróż przez życie u boku M. jest dla mnie doświadczeniem, które ciężko mi oddać słowami. To doświadczanie chwil, w których doznaję poczucia świętości. To wszystko, o czym przez tyle lat słyszałam w Kościele, o sakramentach, świętości małżeństwa, itd., co moja głowa próbowała zrozumieć, praktykować, teraz przychodzi do mnie poprzez ciało, odczuwanie całą sobą. To chwile misterium. Przepływu miłości, boskości w nas.

Będąc w takim stanie połączenia ze sobą, z M., ze Wszystkim Co Jest, rzeczy „same” się układały. Włącznie z moim największym tematem „co z dziećmi?”. Po 12-u latach w małżeństwie i 20-u w związku rozstałam się z mężem. Po 16 latach pracy w Ministerstwie złożyłam wypowiedzenie. To był jeden z najradośniejszych momentów w moim życiu. Podjęłam decyzję o podarowaniu sobie roku przerwy od wszystkiego, taki „gap year” od pracy, wszelkich zobowiązań, i „must do”. Czułam swoją moc i ufność, że Wszechświat da mi wszystko, czego potrzebuję. Podążałam za głosem serca i robiłam tylko to, czego pragnęłam w danej chwili, w myśl „nic nie muszę, wszystko mogę”. Gdy zapragnęłam wyjechać, wyjeżdżałam. Gdy chciałam leżeć w łóżku cały dzień, leżałam. Gdy ciągnęło mnie do lasu, szłam poczuć ziemię pod bosymi stopami. W każdej chwili podążałam za tym, na co czułam największą ekscytację. Tańczyłam, śpiewałam, ale i wylewałam tony łez. A każda kropla oczyszczała moje serce ze smutku i otwierała je na czucie.

Z M. podróżowaliśmy. Naszym „mini camperem”, Nissanem, w którym M. uszykował platformę do spania. Było w nas pragnienie minimalizmu. Prowadzeni zaufaniem do naszej intuicji, docieraliśmy w przepiękne, dzikie miejsca w Naturze. Dźwięki śpiewu same ze mnie wypływały. Radość i zachwyt zaczęły przepełniać moje serce. Obfitość przychodzić pod przeróżnymi postaciami. A to za każdym razem gdy wyjeżdżaliśmy, ktoś gościł u nas w domu na AirBnB, a to na kobiecym warsztacie „Dzika i Mądra” któraś z kobiet obdarowała sukienkami, a to ktoś nas ugościł w ekospołeczności a my w zamian mogliśmy ugotować coś smakowitego z warzyw z ogrodu permakulturowego. Taka nieustająca wymiana, którą kochamy.

Dziś, z perspektywy czasu czuję wdzięczność za te lęki i ataki paniki. Dzięki nim zrozumiałam, że życie jakie wiodłam mi nie służyło, że nie żyłam w zgodzie z tym, do czego wyrywało się moje serce i dusza. A one pragnęły czuć miłość, wolność, przepływ energii, podążać za moim powołaniem, tym, co mnie uskrzydla i napełnia. I tak też się stało.

Dzielę się moją historią. Głębia doświadczeń i życie które wiodę odczuwam niczym marzenia codziennością. Wiem, że każdy może również być w takim stanie. Dlatego zapraszam do osobistego kontaktu, do naszych wydarzeń, podczas których dzielimy się naszą drogą do życia w radości, miłości, seksualności, obfitości i boskości. Do życia pełnią.

Ewa

Opublikowano

Przyjąłem sam poród

Przyjąłem poród. Dzieciątko Noego, który niespodziewanie i w wielkim duchu przyszedł na świat. Poród, który był wyjątkowy pod wieloma względami, uczący niesamowitej siły, pokory i prawdy o nas samych.

Świat pędzi do przodu. My również pędziliśmy do przodu. Mieliśmy marzenia. Urodzić lotosowo (czym jest lotos – link), w bliskości i intymności, w obecności tylko bliskich nam osób. Marzyłem, aby przyjmować poród. Chcieliśmy mieć wsparcie położnej. Marzyliśmy, aby nieopodal śpiewały osoby z otwartymi sercami i aby rodzić w naturze z dala od miasta.

Wyszło inaczej. Inaczej i pięknie.

„Czuję jakby brzuch mi się opuścił” – powiedziała Ewa trzy i pół tygodnia przed planowanym terminem porodu. Informacja ta zestresowała mnie. Był piątek, przed Wielkanocą, a my znajdowaliśmy się na Podlasiu. Spędziliśmy tam tydzień będąc w naturze, na odosobnieniu.

Dzień przed porodem
Dzień przed porodem

Mieliśmy zaraz wyruszać kamperem z powrotem do Warszawy. Wcześniej planowaliśmy, aby przygotować się po powrocie na ewentualność wczesnego porodu. Dzieci Ewy, Pola (8l) i Mati (10l) miały tego dnia wiele trudności. W dodatku kot po raz pierwszy zapuścił się gdzieś daleko i nie mogliśmy go znaleźć, aby odjechać. Wszyscy byli głodni. Aby ostudzić emocje, zostaliśmy więc dłużej, aby zrobić jedzenie. Nie byliśmy pewni, czy jechać, było w nas napięcie, więc zrobiliśmy wspólnie krąg ustaleniowy. Po wysłuchaniu co jest we wszystkich i ich pomysłów co robić, podjąłem decyzję, że ruszamy i jeśli po drodze jako kierowca odczuję zbyt duże zmęczenie, to zatrzymamy się i prześpimy do rana.

Jechałem jakoś szybciej. Nie było we mnie zmęczenia. Ewa w medytacyjnej atmosferze siedziała obok mnie. Mówiła, że ma skurcze. Wcześniej również się one wydarzały, więc przyjmowaliśmy, że to tylko taka próba. Czytaliśmy, że obniżenie się brzucha kilka tygodni przed terminem porodu jest czymś naturalnym, ponieważ organizm przygotowuje się do ostatniej prostej.

Jechaliśmy dalej. Mówię Ewie o mojej historii porodu, jak moi rodzice jechali ze Zduńskiej Woli do szpitala w Łodzi i trwało to około godzinę. Ewa śmiała się, że została nam jeszcze godzina drogi i ciekawe, czy będzie podobnie. Śmialiśmy się. Dla mnie było to odreagowywanie stresu, które wprowadzało rozluźnienie.

W tym wszystkim nie było by dla mnie nic wyjątkowego, jeśli bylibyśmy bliżej terminu porodu lub byli jakkolwiek przygotowani na taką przedwczesną ewentualność. W dobie wirusa i powszechnej paniki, mieliśmy świadomość, że wylądowanie w szpitalu to odwrotność tego co wcześniej marzyliśmy doświadczyć.

Ewa w płomieniach, ja w sile

Dojechaliśmy 20 minut po północy, w Wielką Sobotę Wielkanocną. Szybko wniosłem kołdry dzieci i inne niezbędne rzeczy. Ewie powiedziałem – Kochanie, idź do wanny, rozluźni Twój brzuch, będzie Ci lepiej i wtedy skurcze będą mogły łatwiej przejść.

Gdy ogarnąłem się ze wszystkim, wszedłem do łazienki. Zobaczyłem Ewę w ogniu. Płonęła. Pochłaniała kolejne skurcze. Powiedziała mi: „no nie wiem czy to jest tylko próba”. Ten moment był mistyczny. Moja kobieta, stoi w wannie i przyjmuje kolejne skurcze, które widzę jak ją całą rozpalają. Była w tym siła, moc, żar, ponętność, która również mnie pobudziła.

Stanąłem naprzeciwko niej. To był ten moment, gdy wszystkie lęki i wątpliwości zostały rozwiane. Zdecydowanie przedarłem się przez nie i patrzyłem na nią w pełni uważności, dokładnie tak jak doświadczałem to nie raz gdy przyjmowałem Ewy wszystkie emocje, nawet te dla mnie ekstremalne, „na klatę z czuciem, z otwartym sercem”. Ze zdecydowaniem, powiedziałem do niej i siebie nie wypowiadając na głos żadnego słowa: „cokolwiek się wydarzy, przyjmę to”.

Ten moment trwał dosłownie chwilę. Czułem się jak dąb, stałem i w uważności byłem z nią. Do Ewy nadchodził kolejny skurcz. Uklękła instynktownie i go przyjęła. To było niesamowite doświadczenie obserwować ten cud. Był w nim ogień, mistycyzm, siła, radość, miłość, energia seksualna, życie. Obraz ten przypomina mi kobietę anioła, owładnięta płomieniami.

Teraz jasno widzę, że wtedy podświadomie czułem, że mogłaby zaraz urodzić. Ona również. Jednak do głosu doszła głowa, która przestraszyła się. Ewa powiedziała: „zdaje się, że to jednak akcja porodowa”. Zadzwoniliśmy do położnej, którą mieliśmy nagraną wcześniej w Warszawie. Usłyszeliśmy chłodnym głosem: „To jest wcześniak. Ja go nie mogę przyjąć, musicie jechać do szpitala. Nie jest nawet jasne, czy pierwszy szpital was nie odeśle do innego specjalistycznego.”.

Przełamanie lęków

Ta informacja była dla nas jak orzeźwienie połączone ze spoliczkowaniem. W głowie myśli – „Ale jak to? Teraz do szpitala? Niemożliwe.”. Jechanie do szpitala było dla mnie otoczone uczuciem paniki. Zero przygotowania jakiegokolwiek. I ludzie w szpitalu, w dobie wirusa, również w lęku. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli będzie trzeba, to pojedziemy. Dostaliśmy informację, jak mierzyć skurcze, włączyłem stoper i zacząłem odmierzać czas.

Przypomniały mi się opowieści kobiet, które wspólnie czytaliśmy, o tym jak kobiecy organizm reaguje gdy uzna, że to nie jest najlepszy moment na poród. Kobiecy organizm jest w stanie go w każdej chwili zatrzymać. W szpitalu podaje się wiele medykamentów, aby ten proces odwrócić i mimo tego wymusić poród, lub aby go zatrzymać. Powiedziałem Ewie: „Ewo, to Ty decydujesz czy teraz urodzisz czy nie. Jeśli nie chcesz, aby to było dzisiaj, to nie będzie.”. Ewa wyszła z wanny i tak do siebie powiedziała. Poszliśmy się położyć do łóżka.

Pojawiło się wiele spokoju. Ale był to spokój tylko na zewnątrz. Skurcze przychodziły. Liczyłem między nimi odstępy. Pojawiały się co 4, 3, 6, 9, 7, 3, 4, 8 (…) minut. Nie były krótkie. Czasem skurcze się uspokajały, po to aby później znów się zintensyfikować. Wszystko dość mocno pasowało, że to będzie poród. A my wciąż leżeliśmy i wątpiliśmy, nie wiedząc co robić. Nie chcieliśmy jechać do szpitala. Nie było również żadnego wsparcia położnej.

Trwało to dwie godziny. Dół brzucha Ewy spiął się. Uświadomiłem sobie, że jest to spowodowane naszymi próbami zatrzymywania porodu. Ciało robiło co innego niż my robiliśmy. Uświadomiłem sobie, że spinanie się brzucha w żadną dobrą stronę nie prowadzi. Zacząłem ją wspierać w tym, aby spięcie puściło. Byłem świadom, że jeśli Ewa się rozluźni, to albo urodzi, albo wszystko puści i okaże się, że to był test. Intuicyjnie czułem, że to będzie pierwsza opcja i będziemy musieli sobie poradzić.

Moja głowa nie miała już nic do powiedzenia. Była w szoku, odcięta, nie mogła kwestionować faktów i tego co czułem.

Zadzwoniliśmy do drugiej położnej „niezrzeszonej”. Wcześniej nasze rozmowy z nią wywoływały wiele sympatii, wiedzieliśmy również, że jest bardzo doświadczona. Przekazałem jej fakty, w międzyczasie Ewa dostała kolejny skurcz, który położna usłyszała. Powiedziała jasno i bez zawahania: „Słyszę Ewę, i wygląda na to, że to jest akcja porodowa.”. 

Decyzja

Zadaliśmy położnej pytanie: „Ok. Co robić, jechać do szpitala czy zostać?”. Odpowiedziała, że to od nas zależy i że wie, że możemy dać radę. Możemy to zrobić.

Te słowa okazały się być dla nas na wagę złota. Potrzebowaliśmy ich wtedy jak powietrza. Wypowiedziane ze słów doświadczonej położnej, którą czuliśmy, weszły do nas głęboko. Po rozmowie z położną powiedziałem Ewie: „Idź za ciałem. Wstawaj jeśli chcesz, tańcz.”.

Spytaliśmy jeszcze położną: „co robić?”. Powiedziała: „gdy urodzicie, połóżcie dziecko na matce i przykryjcie je czymś, aby było mu ciepło”.

Słowa położnej były dla nas punktem zwrotnym. Pierwsza ze stresem i chłodem powiedziała nam jasno „nie”. Usłyszeliśmy od niej „to jest wcześniak, to jest niebezpieczne, obligują mnie procedury i nie mogę przyjechać”. Nie poczuliśmy jej. Druga, powiedziała, że to jest możliwe i my potrzebujemy zadecydować co zrobimy. Jasno dając nam do zrozumienia, że możemy to zrobić. Czuliśmy w jej głosie pewność i zarazem spokój. Zero spięcia, tylko doświadczenie i zaufanie.

Rozpoczęcie porodu

Ile razy w życiu mówimy do siebie nie mogę? Ile razy mówimy komuś, że nie może? To co się wydarzyło, jest dla mnie niesamowitą lekcją. Słowa mają niesamowitą moc. Od tego momentu już nic nie kwestionowaliśmy. Ewa wstała i zaczęła się ruszać. Ja zapaliłem świece, włączyłem muzykę, przyniosłem ręczniki i prześcieradła do okrycia, przygotowałem miskę na łożysko, odkręciłem wodę w wannie jeśli poród odbyłby się w wodzie. Przyszedłem do niej i obserwowałem.

Nie było we mnie stanu całkowitej pewności siebie. Podskórnie odczuwałem lęk, niepokój, ale nie dałem mu władać mną. Wiedziałem, że jestem dla Ewy wsparciem i za tym podążałem.

Obserwowałem. Przywoływałem w sobie stany uważności, które na warsztatach przekazuję mężczyznom. Czułem. Spróbowałem Ewę dotknąć, wyraźnie odsunęła mnie. Nie potrzebowała tego. Spróbowałem z nią zacząć w tym wszystkim tańczyć, nie chciała. Odsunęła mnie. Dalej obserwowałem.

Tak jak w wielu aspektach mojego życia, dostawałem odpowiedź „nie”. To nie ja kontroluję to co się dzieje w moim życiu. Nie jestem w stanie tego robić. Mogę tylko podejmować kolejne próby, czy to co robię otwiera mnie i innych na miłość. Jeśli nie, wstaję, obserwuję i próbuję raz jeszcze. Porażka. Próba. Porażka. Próba. Odpuszczenie.

Ewa powiedziała: „czuję niepokój”. Zacząłem więc trząść się, mówiąc do niej „biorę to na siebie”. Strach, w taki sam sposób jak robi to wiele innych ssaków, można z siebie wytrząsać. Energetycznie chciałem to od niej przejąć, aby ona zajęła się porodem. Teraz widzę, że w tym momencie na pewno wytrząsałem swój lęk. Temat niepokoju wkrótce ucichł.

Ewa poprosiła mnie, abym odmówił modlitwę. Tak zrobiłem. Wezwałem przewodników, przodków, wsparcie duchowe. Czułem wsparcie.

Kolejny skurcz. Zacząłem podążać za jej odgłosami. Oddychałem szybciej od niej, powiedziała do mnie: „oddychaj tak jak ja, rób to ze mną”. Tak więc robiłem.

Dostrzegłem wtedy definitywnie, że w tym procesie nie mam nic do gadania. Na co dzień czuje się pewnie w trzymaniu przestrzeni dla innych. Robię to prowadząc warsztaty, często intensywne i mocne. Tutaj tak nie było. Ewa dokładnie wiedziała, czego chce. Zacząłem tylko podążać.

Powtarzałem jej: „jesteś silna”, „jesteś bezpieczna”, „jesteś wspaniała”. Powtarzała to do siebie.

Przyjście na świat ducha świętego

Długie skurcze były akompaniowane głębokim głosem „aaaaa….”. Ale nie było to takie „aaaaa….” z lęku, z krzyku. To było „aaaa…” medytacyjne, ciągłe. Znamy to dobrze. Na wielu warsztatach robimy z innymi podobne ćwiczenia. Mieliśmy doświadczenie w pracy z intensywnymi emocjami, uczuciami, energiami. Teraz jasno widzę, że byliśmy do tych skurczy przygotowani.

Energię skurczu zamienialiśmy w głos i ruchy. Uginaliśmy kolana do dołu i falowaliśmy rękami z dołu do góry i góry do dołu. Nie dotykaliśmy się. Do tego wydawaliśmy razem niczym chór jednolite odgłosy. Za każdym skurczem odgłosy te pogłębiały się.

W pewnym momencie Ewa oparła się o ścianę. Wciąż powtarzałem Ewie mantry. Ewa rzekła: „duchu święty przyjdź, duchu święty przyjdź, duchu święty przyjdź”.  Zaczęliśmy naprzemiennie to powtarzać. Mówiłem „duchu święty przyjdź…” i Ewa powtarzała „duchu święty przyjdź”. Nakręcaliśmy się. Uczucia które temu towarzyszyły, nie da się opisać słowami.

W kolejnym skurczu odeszły jej ostatnie wody płodowe. Cała podłoga była w nich i we krwi. Widok, który mógł być wiele razy trudny, w ogóle taki nie był. To był żywioł. Byliśmy żywiołem. Wszystkimi emocjami. Życiem.

To wszystko było „jazdą bez trzymanki”. I tak, był we mnie strach. Jednak to nie on mną władał. To była esencja bycia z otwartym sercem pośrodku największego napięcia. Byliśmy w tym razem. Przyjmowaliśmy co przychodzi.

W trakcie tego skurczu trzymałem ręce pod Ewą na wypadek gdyby dziecko wyszło niespodziewanie. Nastała krótka przerwa po skurczu. Ewa oddychała silnie i uklękła na kolanach opierając się jedną ręką o szafę, a drugą o ścianę. Zajęła całe przejście. Nie miałem do niej dostępu. Coś we mnie głośno zawołało, że muszę być przed nią, jeśli dziecko by teraz szybko przeszło.

Ewa zaraz po urodzeniu

Przecisnąłem się pod jej ręką. Podłożyłem szybko dłoń pod nią… i chlust! W ułamku chwili, na mojej ręce, znalazło się nowe dziecię. Nie trwało to nawet sekundy. Całe znalazło się na mojej dłoni.

Nie wiem jak to się stało. Czy ktoś zatrzymał czas? Jak to się wydarzyło, że głowa i całe ciało jak ulał znalazły się na mojej jednej ręce? Z dzieckiem pojawiło się wiele wody. Drugą ręką jeszcze trzymałem się podłogi, ponieważ nie było czasu, aby stabilnie klęknąć. To była intuicja, prowadzenie.

Wpierw trochę przestraszyłem się, gdyż nóżki dziecka lekko musnęły podłogę. Co najważniejsze, całe ciało i głowa były na mojej dłoni.

Byliśmy w szoku. Podniosłem dziecię. Ewa ukucnęła do tyłu i podałem jej dziecko na dłonie i do piersi. To była ekstaza radości, szoku, niedowierzania. Po jakimś czasie Ewa usiadła na ręczniku, który podłożyłem za nią. Przykryłem ją i dziecię prześcieradłem. Ukucnąłem za nią, dając jej oparcie. Patrzyliśmy na naszego syna.

Pierwsze samodzielne oddechy

Syn wykonywał niesamowitą pracę. Starał on się po raz pierwszy oddychać. Był cały pokryty mazią, a w nosie i ustach miał śluz, który przeszkadzał mu w swobodnym oddychaniu. Miałem jasność, że to on sam musi poradzić sobie z tym, aby pierwszy raz tylko o swoich siłach oddychać. To był jego moment, jego wyzwanie. Nie bałem się, gdyż wiedziałem, że pępowina daje jeszcze przez jakiś czas wszystko co potrzebne dziecku przy oddychaniu. Robiła to przez ostatnie 9 miesięcy, robiła też to i teraz.

Cały czas powtarzaliśmy: „Jesteś cudem.. jesteś dzielny.. jesteś silny.. oddychasz, oddychasz, oddychasz.. żyjesz. przyszedłeś.. witamy cię.. kochamy cię.. jesteś odważny.. (…)”.

Na początku syn poradził sobie z oddychaniem przez nos. Następnie przez usta. Do tego momentu dziecię ani razu nie zapłakało. Czułem dumę.

Spytałem Ewę czy chce się napić. Wcześniej przygotowałem szklankę i wodę. Chciała. Przy podawaniu jej, przypadkowo trąciła łokciem szklankę. Trochę wody wylało się wokół i również kilka kropel na syna. Pierwszy raz zapłakał.

Używając mantry hoppoponomo powiedziałem mu: „Przepraszam, wybacz mi proszę. Dziękuję, kocham Cię”. Ewa powtórzyła. Dziecię przestało płakać.

Noe kilkanaście godzin po porodzie

Narodziny łożyska

Siedzieliśmy w takiej pozycji przez godzinę. Według tego co wcześniej czytaliśmy, czekaliśmy na kolejne skurcze, podczas których Ewa mogłaby urodzić łożysko. Nie pojawiały się. Ewy nogi w tym czasie drżały. Wiedzieliśmy, że jest to efekt odpuszczania nagromadzonego przez poród napięcia w ciele.

Zadzwoniliśmy do położnej. Pogratulowała nam i powiedziała, że Ewa potrzebuje ukucnąć, ponieważ wtedy łożysko pod wpływem grawitacji może wyjść. Zrobiła to od razu. Nie skończyłem jeszcze rozmawiać z położą, a tutaj znowu słyszę… chlust! Łożysko znalazło się na podłodze. Bez skurczy. Wydostało się sama.

Odłożyłem telefon w trybie głośnomówiącym, będąc w kontakcie z położną. Podniosłem łożysko. Było ciężkie i duże. Przypominało żyjący organ. Położyłem w misce, w której był papier i materiał (teraz wiem, że mogłem to zrobić lepiej, używając sitka i samego materiału).

Odreagowanie

Zaczęliśmy się powoli wyciszać. Ewy nogi dalej drżały, ciało odreagowywało. Zaczęła ją również swędzieć skóra. Miałem jasność, że to jest również forma odreagowywania i powrotu do normalnego czucia ciała i skóry. Ewa zaczęła się drapać. Chciałem ją umyć, wziąłem ciepłą wodę i mały ręcznik i zacząłem wycierać. Była w ekstazie. Nogi ją swędziały, a ja ciepłą wodą i ręcznikiem tarłem je całe. Trwało to trochę czasu, dając ukojenie i rozluźnienie.

Gdy wszystko się zakończyło, zabrałem się za sprzątanie. Wokół było dużo krwi i wód płodowych. Nie był to straszny widok. Uśmiechnąłem się do siebie, że wyglądało to trochę jak z filmów, w których różne osoby ginęły. Pomyślałem o takiej analogii – człowiek czasem rodzi się i jest przy tym wiele krwi. Umiera i wokół może być również wiele krwi. I to jest zupełnie normalne. A my boimy się tego co w nas, boimy się krwi, boimy się śmierci i narodzin. Ile z kobiet ma lęk przed rodzeniem, a mężczyzn przed przyjmowaniem porodu? Ilu nie jest w stanie znieść widoku krwi i kobiety rodzącej? To wszystko to niedojrzała męskość i żeńskość. Taka jest moja opinia.

Ewa tańcząca w dniu porodu

Eksplozja emocji

Odebranie porodu syna było doświadczeniem, którego nie da się opisać słowami. Podjąłem próbę pisząc ten artykuł. Ten poród był eksplozją wszystkich emocji. Podobnie wyglądała sama ciąża. Było trochę zwątpienia, smutku, odrodzenia, namiętności, przejścia z lęku w siłę, zrozumienia, przebaczenia, odwagi, dużo dużo miłości, wdzięczności, radości, służenia, wiary, duchowości. Cała gama emocjonalna. Tęcza, wszystkie jej kolory.

Odnoszę wrażenie, że właśnie to przechodzenie między emocjami i doświadczanie ich wszystkich czyni nasze życie wyjątkowym. Przychodzimy tutaj, aby być w doświadczaniu, aby nie tylko wiedzieć i rozumieć, ale przede wszystkim czuć. I być w tym na sto procent. Jeśli czuję smutek, robię to w pełni. Jeśli złość, również w pełni to odczuwam. I tak dalej, i tak dalej.

Odwaga i pokora

Łatwo mówić, trudniej zrobić. Uciekamy. I to my podejmujemy decyzję, czy uciekamy czy mierzymy się z wyzwaniem. Tym był ten poród. Kilka dni później, dowiedziałem się o porodzie w szpitalu, w którym wszystkie dzieci były kierowane do inkubatorów ze względu na możliwość zakażenia wirusem, a sam poród był przyjmowany przez lekarzy i pielęgniarki, cytuję, „w kombinezonach”. Obraz pokazuje mi, jakie mamy do podjęcia wybory – czy wybieramy miłość, ufamy sobie i naszym ciałom i przyjmujemy, co przychodzi, czy wybieramy strach, lęk i odłączenie. Interesujące będzie oglądać, jakie dzieci wyrosną w tym czasie.

Poród ten uczy mnie niesamowitej pokory. Mieliśmy tyle planów, które w mgnieniu oka zmieniły się. Planujemy, chcemy kontrolować, przygotować się, a życie i tak przynosi swoje. To my podświadomie i na innych poziomach duchowych podejmujemy decyzje, co się będzie działo i jakie mamy możliwości. Nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć świadomie. Możemy tylko snuć domysły, odpuszczać je, żyć w tu i teraz, przyjmować, co przychodzi i podejmować decyzje w zgodzie ze sobą.

Zdrowie i imię

Noe jest zdrowy, miał trzy kilogramy przy porodzie i 54cm wzrostu. Nie ma symptomów wcześniaka. Pępowinę odcięliśmy dwa i pół dnia później. Prawie nie płacze, jest spokojny, położna określiła, że „dziecko jest jak malowane”.

Przy porodzie nie mieliśmy dla niego żadnego imienia. Każde, które pojawiło się w naszej głowie, nie czuliśmy. Kilka godzin po porodzie, przyszło do Ewy imię Noe. Gdy to powiedziała, od razu je poczułem. To jest Noe. Było to głębokie odczucie, którego nie byliśmy w stanie zakwestionować. Dusza syna sama wybrała.

Niebo i piekło. Miłość i lęk.

Teraz widzę to jasno, że mieliśmy dwie możliwości. Pierwsza to rodzenie w domu, w obecności tylko mamy i taty, ufności sobie i naszym ciałom, miłości, duchu, Bogu, wszystkiemu co jest. Lub, mogliśmy oddać się lękowi i zaufać innym osobom, lekarzom, szpitalom, systemowi. Nie była to łatwa decyzja. Od tego zależało ludzkie życie i zdrowie Ewy. Ale miłość, chęć życia, kochania, bycia w połączeniu, wiary w siebie, intymności i radości wygrały.

Takie decyzje podejmujemy codziennie. Możemy wybierać je w każdym momencie. Życzę sobie, naszej rodzinie i Tobie tego, aby wybierać w zgodzie ze sobą, po to, aby każda z decyzji tworzyła więcej miłości, a nie lęku. Amen.

Mariusz

Opublikowano

Urodziłam sama w domu

W noc Wielkiej Soboty nasza sypialnia, nasza świątynia miłości, zamieniła się w świątynię narodzin. Narodzin naszego syna i nas samych, na nowo.

Pragnęliśmy rodzić w przepięknym miejscu w naturze, otoczeni ludźmi z otwartymi sercami, pośród dźwięków muzyki. We mnie była wizja kręgu błogosławieństwa do porodu, a gdy nadejdzie ten dzień, by towarzyszyły mi kobiet mocy, które w razie potrzeby dodawałyby mi siły. Wiedzieliśmy, że chcemy rodzić lotosowo, w domu, ale nie w mieszkaniu w Warszawie, bo tu „nie taka energia”, nie ta przestrzeń, to nie to miejsce z naszej wizji.

Przez całą ciążę wysyłaliśmy intencję, by „to” miejsce nas znalazło. Byśmy mogli na tydzień przed porodem już tam być i potem jeszcze kilka tygodni po narodzinach, w ciszy i spokoju celebrować ten wyjątkowy czas. Byliśmy gotowi odstąpić mieszkanie w Warszawie albo oddać na ten czas naszego nowonabytego kampera w zamian za domek w naturze. Odwiedzaliśmy różne piękne miejsca, poznając przy tym cudownych ludzi.

Tak z początkiem kwietnia dotarliśmy naszym kamperem do Cuda-Niewidy na Podlasiu. Spędziliśmy tam przecudny czas. Witające nas nad ranem bociany chodzące po polu, ja bosymi stopami przemierzająca kretowiska i mokradła, nasza kocica, Benga, po latach spędzonych w mieście, odzyskująca wolność niczym zwierzę wypuszczone z zoo, starsze moje dzieci morsujące w stawie, spędzające pół dnia na powietrzu (co niezwykle radowało moje serce w dobie kwarantanny). Czułam, że mogłabym tam rodzić. Porozmawialiśmy z gospodarzami, Dorotą i Maciejem i okazało się, że jest możliwe, że zdążą się przeprowadzić i udostępnić dla nas swój dom. A nawet jeśli nie zdążą, to zawsze dostępny jest domek zwany spichlerzem. Uspokoiło mnie to. Do porodu został niespełna miesiąc i zaczynałam już odczuwać wyraźną potrzebę byśmy już wiedzieli gdzie rodzimy.

Dzień przed porodem
Dzień przed porodem

To był ostatni dzień naszego pobytu na Podlasiu. Planowaliśmy zajechać na jeden dzień do Warszawy i kolejnego dnia jechać dalej, docelowo do społeczności, Życie w zachwycie, którą chcieliśmy odwiedzić i kto wie, może gdzieś tam rodzić. W tamtych rejonach dostaliśmy namiar na położną niezrzeszoną, do której zadzwoniliśmy i która z miejsca z nami zarezonowała.

Tego dnia, przedpołudnie spędziłam na werandzie, w słońcu. Był we mnie spokój. Także za sprawą poprzedniego wieczoru, gdy zaprowadziło mnie na przedpola lasów, gdzie usiadłam i do późnej nocy na przemian medytowałam i wylewałam łzy, oczyszczając serce z wszystkiego, co mnie smuciło.

Rozmawiając z Dorotą obserwowałam jak nasi mężczyźni medytują. W pewnym momencie poczułam jak mój brzuch się napina, ale jakoś nieco niżej niż dotychczas. Przebiegła mi myśl „a co by było gdybym tak zaczęła rodzić”, ale zaraz kolejna, że przecież to jeszcze nie w terminie (wyznaczony był na 5 maja), ją uciszyła. Po chwili zobaczyłam zmierzającego w naszą stronę Mariusza. Szedł zdecydowanym krokiem, wziął mnie za rękę i poprowadził na środek kretowiska. Powiedział, że w medytacji przyszedł do niego bardzo wyraźnie nasz syn i przekazał, że nie mamy się o co martwić, bo wszystko jest już przygotowane, zaplanowane.

Wieczorem nasz powrót do Warszawy nieco się opóźnił. Nasza kocica, która do tej pory nieśmiało wychodziła z kampera eksplorować swą kocią naturę, tym razem gdzieś przepadła. „Ona też nie chce stamtąd wyjeżdżać”, pomyślałam. Starszaki, Pola i Mati, którzy już się nastawili na powrót, byli nieco niespokojni. A we mnie jakiś taki spokój, że wiem, że Benga wróci i że w tym czasie możemy jeszcze coś zjeść przed drogą. Zabrałam się za spaghetti, w międzyczasie zaliczając toaletę. „Jakby organizm się oczyszczał”, przebiegła mi myśl – pamiętając jak to było w poprzednich porodach. Cały czas obserwowałam też uważniej moje ciało, bo jakoś tak ta miednica jakby niżej mi się zdawała. No ale przecież to normalne w ostatnim miesiącu przed porodem.

W międzyczasie zrobiło się późno, po 21.00, a do Warszawy, było ponad 2 godziny drogi. Zrobiliśmy rodzinny krąg, bo pojawiły się głosy, że może lepiej zostać na noc i wrócić kolejnego dnia. W końcu stanęło na tym, że wyjedziemy i będziemy jechać w stronę Warszawy, a jak uznamy, że potrzebujemy już odpocząć to gdzieś się zatrzymamy po drodze. M. miał wówczas bardzo dużą uważność na mnie. Sygnalizowałam mu bowiem, że jakoś tak inaczej te skurcze przepowiadające odczuwam.

Wyjechaliśmy po 22.00. Droga pusta, rozmawialiśmy o tym, jak nam było w Cudach-Niewidach, ile pięknego tam doświadczyliśmy. Chwilami, gdy czułam skurcz, milkłam i wracałam do oddechu. Przez całą ciążę, od kiedy pojawiły się skurcze przepowiadające praktykowałam pełne bycie w tu i teraz w tym, co odczuwam, w połączeniu z głębokim oddechem.

Na godzinę drogi przed Warszawą M. przypomniał sobie, że gdy on się rodził jego tata wiózł mamę ze Zduńskiej Woli do Łodzi. Zażartowałam, że nam też została godzina i że historie rodowe lubią się powtarzać.

Było już po północy gdy dojechaliśmy do Warszawy. Dzieci zaspane, wzięłyśmy z Polą tylko kocicę i poszłyśmy do domu. Gdy tylko weszłam do mieszkania, poczułam wyraźniej dający się odczuć skurcz, przypominający te, które znałam z poprzednich porodów. Gdy przyszedł M. zasugerował, bym wzięła ciepłą kąpiel na rozluźnienie. Odkręciłam wodę, weszłam do wanny i z miejsca zaczęłam odczuwać coraz częstsze, co kilka minut, skurcze. Ciało zamiast pragnąć leżeć w wannie, jak zazwyczaj lubiłam się odprężać, tym razem prowadziło mnie zupełnie inaczej – ku ruchowi spontanicznemu i pozycjom, w których łatwiej było mi przyjmować falę skurczu. Czułam, że zaczęła się akcja porodowa.

Popatrzyłam na M., on na mnie, z niepewnością w oczach. „Czy to oby na pewno poród?”, „Przecież to jeszcze ponad 3 tygodnie przed terminem”. No i co jeśli faktycznie zaczęło się.  Czy jechać do szpitala czy rodzić w domu? Owszem, chcieliśmy rodzić w domu, ale wygląda na to, że urodzi się wcześniak. Czy więc to bezpieczne rodzić w domu? Chwilami odzywały się lękowe myśli.

Zadzwoniliśmy do położnej, którą mieliśmy wstępnie umówioną (koronawirus dla niej oznaczał klęskę urodzaju i nie dała nam do tamtej pory znać, czy nas kwalifikuje do porodu, czekając, aż będę „w terminie porodu”). Powiedziała, że nie może przyjechać do przedwczesnego porodu i że powinniśmy zacząć mierzyć częstotliwość skurczy a gdy będą częstsze niż co 5 minut, by jechać do szpitala.

Co chwilę czułam napływającą falę skurczu, przyjmując ją, a w międzyczasie pomiędzy skurczami głowa zadawała pytania: co robimy? Przecież nic nie jest gotowe, ani wyprawka, ani torba do szpitala, ani rzeczy do lotosowego porodu w domu. Jednocześnie głos we mnie krzyczał, że nie chcę rodzić w szpitalu – sama, bez M., w atmosferze tego całego wirusowego zamieszania. Że nie mam porobionych badań, no i „że nie tak to miało wyglądać”.

M. zaczął odmierzać częstotliwość skurczy, były dość nieregularne – co 3, co 5, co 8 minut. Przyszła nam myśl, żeby porozmawiać z synem i powiedzieć mu, że jeszcze nie czas. Że może jeszcze możemy wyciszyć akcję porodową. Położyłam się na łóżku i oddychałam najgłębiej jak tylko mogłam próbując się odprężyć. Częstotliwość skurczy nieco zmalała, ale intensywność była coraz mocniejsza. Jednocześnie trudno mi było znosić falę skurczu w takiej leżącej pozycji.

Postanowiliśmy zadzwonić do położnej niezrzeszonej. Gdy usłyszała moje odgłosy, powiedziała, że najprawdopodobniej tej nocy urodzę i żebyśmy gdy dziecko przyjdzie na świat, położyli je na moim ciele i okryli. I tyle. To był moment zwrotny. W tym momencie poczuliśmy oboje, jakby zielone światło. Myśl, że to takie proste. Żadnych skomplikowanych instruktarzy, procedur. Natura sama zadba o to, co potrzeba, a my mamy tylko zadbać o dzieciątko, gdy już przyjdzie na świat. Położna była spokojna, nie straszyła nas, w jej głosie dało się wyczuć „dacie radę”.

M. poczuł w sobie tą decyzję i powiedział: „jak mamy rodzić teraz, to rodzimy”. „Podążaj za ciałem”.  Włączył spokojną muzykę, zapalił świeczki, rozebrał się. Przygotowywał co trzeba. Nawet nie pamiętam za specjalnie co to było, bo ja byłam już w sobie. Z ulgą wstałam z łóżka. Około w pół do trzeciej w nocy moja podróż rozpoczęła się na dobre. Zaczęłam płynąć. Coraz mocniej zagłębiając się w odczuwanie. Gdy tylko czułam zbliżającą się falę skurczu, mówiłam do M. „nadchodzi”, i wówczas on był przy mnie i wtórował moim odgłosom. Było to dla mnie bardzo wspierające. Jakbyśmy razem płynęliśmy na tej fali skurczu. Raz zmienił tonację, więc gdy skurcz minął, z humorem powiedziałam mu, żeby dostrajał się dokładnie do mojej melodii. Otwarta czakra gardła wydobywała niski dźwięk „aaaaaaa……”. Witałam każdy skurcz z myślą, że przybliża on naszego syna do przyjścia na świat.

Nasza sypialnia, nasza świątynia miłości, zamieniła się w świątynię narodzin. Narodzin naszego syna i nas samych, na nowo.

Wody płodowe chlupotały na podłogę. Widok krwi nic mi nie robił. Powiedziałam M. żeby zaczął mówić, tak jak to on potrafi- medytacyjnie, niczym modlitwa. Nie pamiętam słów, jakie wypowiadał, ale pamiętam, że działały one na mnie kojąco i dodająco mocy. Oparłam ręce na ścianie, w głowie rozbrzmiewało mi tylko „Przyjdź Duchu Święty” i w tym momencie poczułam jakby odpuszczenie. Wydobyłam z siebie głębokie, dolnoczakrowe „uuuuuuuuu………”. Wody płodowe mocniej chlupnęły pod moimi nogami. Po chwili ciało poprowadziło mnie do znanej mi dobrze jogicznej pozycji, którą z uwielbieniem praktykowałam całą ciążę – przykucnęłam, opierając się jedną ręką o ścianę, drugą o szafę i …poczułam jakby dziecię z siłą wodospadu wręcz wypadło ze mnie…. wprost na dłonie M.

Patrzyliśmy oszołomieni a zarazem niczym zahipnotyzowani, oczarowani, jak nasz syn zaczyna oddychać, jak radzi sobie z zalegającymi jeszcze w nosku wodami. Jego ciałko pokrywała biała maź. Nachyleni nad nim, mówiliśmy do niego: „witaj”, „jesteś cudem”, „kochamy Cię”.

M. podłożył mi ręcznik, oparł się o ścianę, przysunął mnie do siebie, bym mogła się o niego oprzeć, a na mych piersiach leżał nasz syn i tętniąca jeszcze pępowina. Jakaś magia. Niedowierzanie. Cud.

Po dłuższym czasie przypomniałam sobie, że jeszcze łożysko powinno się urodzić. Nie odczuwałam żadnych skurczy. Poczułam niepokój. Zadzwoniliśmy ponownie do położnej niezrzeszonej. Powiedziała, bym zmieniła pozycję na ułatwiającą grawitacji zrobienie swojego. Ledwo uklęknęłam, narodziny się dopełniły. Łożysko chlupnęło o podłogę niczym olbrzymia meduza. M. włożył je do miski. Marząc o porodzie, mieliśmy w planach przygotowanie pięknej miseczki, a skończyło się na zwykłej łazienkowej misce.

Stałam z dzieckiem przy piersi, a M. obmywał moje ciało z krwi i wód płodowych. Czułam, że pod nogami jest ślisko, więc moja uważność była wzmożona. Po chwili położyłam się na łóżku i nagle poczułam, jak całe ciało zaczyna mnie przeraźliwie swędzieć. Poprosiłam M. by mnie drapał, tarł nakierowując go dokładnie na te miejsca, które domagały się dotyku. To było jak ekstaza przyjemności. Ale zaraz potem zauważyłam na całym cele jakby wysypkę a wraz z nią dopadł mnie niepokój. „Czy coś się ze mną dzieje niedobrego?”, pomyślałam. Ciało zaczęło wytrzęsywać, uwalniać to wszystko co się nagromadziło z tych przeżyć. Poprosiłam M., by sprawdził, co o takiej wysypce mówi Totalna Biologia. Powtarzałam w myślach: „Jestem bezpieczna. Moje ciało jest w stanie idealnego zdrowia. Uwalniam wszystko, co nie jest miłością”.

W dniu narodzin, w Wielką Sobotę, syn nam się przedstawił. Przyszło do nas imię Noe.

Łożysko odcięliśmy w trzeciej dobie. Początkowo chcieliśmy czekać, aż pępowina sama odpadnie. Ale manewrowanie z naszym wielkanocnym koszyczkiem przy karmieniach, w nocy i przy zwykłych czynności okazało się dla nas wyzwaniem. Moment, w którym nasz syn przytulił się do koszyczka i tak trwał jakby w tęsknocie za życiem w macicy, odczytaliśmy jako pożegnanie. Zapytaliśmy go o zgodę i rytualnie dokonaliśmy odcięcia. Nie było to takie łatwe, bo pępowina była niesamowicie twarda.


Położną poprosiliśmy o wizytę domową. Przyjechała po 2 dobach, w wielkanocny poniedziałek. Potrzebowaliśmy dokumentów – karty porodu i książeczki zdrowia. Okazało się, że nie ma problemu, by takie dokumenty wystawić także w przypadku porodu bez asysty. Obejrzała mnie, syna i potwierdziła tylko to, co sami czuliśmy, że oboje mamy się bardzo dobrze. Syn ważył ok. 3 kg, 54 cm, i na wcześniaka zupełnie nie wyglądał.

Czuję, że w tym wszystkim, co się zadziało byliśmy prowadzeni. Że na jakimś głębokim poziomie podświadomości to właśnie w mieszkaniu w Warszawie czułam się najbezpieczniej i dlatego właśnie tu dokonał się poród.

Czuję, że narodziłam się na nowo w mojej kobiecej mocy. Nikt mi nie mówił, co mam robić, mogłam słuchać tylko i wyłącznie mojego wewnętrznego głosu. Po porodzie ogarnął mnie stan niezwykłej klarowności i czucia. Jakby wszystkie czakry się pootwierały. Odbierałam świat z jego subtelnościami wszystkimi zmysłami. Dokładnie czułam, czego potrzebowałam, a M. służył mi niczym oddany swej królowej. W domu rozbrzmiewała piękna muzyka, a ja, ogarnięta zachwytem, już w pierwszej dobie po porodzie tańczyłam z maleństwem przy piersi. Patrzyłam w lustro i czułam uwielbienie dla całego mojego ciała, mojej joni, moich piersi. Czegokolwiek nie dotknęłam, czułam aksamitność i delikatność pod opuszkami palców.

Ewa tańcząca w dniu porodu

Czuję ogromną wdzięczność do M. za jego pełną obecność, współodczuwanie i towarzyszenie mi w tej podróży. Dane mi było doświadczyć prawdziwej męskiej jakości, z jej oboma pierwiastkami: męskim i żeńskim.

Czuję, że to znaczące, że nasz syn został powitany na świecie przez swojego ojca.

Czuję, że to, co się wydarzyło w dniu porodu i kolejnych dniach jest przepełnione miłością, świętością, radością. Byliśmy w tym z M. w pełni razem. To nasze wspólne wzrastanie. To nasze „marzenia codziennością” w ich wszelkich odcieniach.

Dwójkę pierwszych dzieci rodziłam w szpitalu. Noe urodził się w domu. Nieco zaskoczył nas swoim wcześniejszym przyjściem na świat. Nie było z nami położnej, nie mieliśmy żadnych specjalnych akcesoriów. To doświadczenie pokazało mi, że poród to naprawdę naturalny proces i gdy puszczą lęki (ich przepracowanie było dla mnie kluczowe w przygotowaniu do narodzin), a włączy zaufanie do intuicji, podążanie za mądrością ciała, budzi się kobieca moc. Niczego więcej tak naprawdę nie potrzeba.