Opublikowano

Przyjąłem sam poród

Przyjąłem poród. Dzieciątko Noego, który niespodziewanie i w wielkim duchu przyszedł na świat. Poród, który był wyjątkowy pod wieloma względami, uczący niesamowitej siły, pokory i prawdy o nas samych.

Świat pędzi do przodu. My również pędziliśmy do przodu. Mieliśmy marzenia. Urodzić lotosowo (czym jest lotos – link), w bliskości i intymności, w obecności tylko bliskich nam osób. Marzyłem, aby przyjmować poród. Chcieliśmy mieć wsparcie położnej. Marzyliśmy, aby nieopodal śpiewały osoby z otwartymi sercami i aby rodzić w naturze z dala od miasta.

Wyszło inaczej. Inaczej i pięknie.

„Czuję jakby brzuch mi się opuścił” – powiedziała Ewa trzy i pół tygodnia przed planowanym terminem porodu. Informacja ta zestresowała mnie. Był piątek, przed Wielkanocą, a my znajdowaliśmy się na Podlasiu. Spędziliśmy tam tydzień będąc w naturze, na odosobnieniu.

Dzień przed porodem
Dzień przed porodem

Mieliśmy zaraz wyruszać kamperem z powrotem do Warszawy. Wcześniej planowaliśmy, aby przygotować się po powrocie na ewentualność wczesnego porodu. Dzieci Ewy, Pola (8l) i Mati (10l) miały tego dnia wiele trudności. W dodatku kot po raz pierwszy zapuścił się gdzieś daleko i nie mogliśmy go znaleźć, aby odjechać. Wszyscy byli głodni. Aby ostudzić emocje, zostaliśmy więc dłużej, aby zrobić jedzenie. Nie byliśmy pewni, czy jechać, było w nas napięcie, więc zrobiliśmy wspólnie krąg ustaleniowy. Po wysłuchaniu co jest we wszystkich i ich pomysłów co robić, podjąłem decyzję, że ruszamy i jeśli po drodze jako kierowca odczuję zbyt duże zmęczenie, to zatrzymamy się i prześpimy do rana.

Jechałem jakoś szybciej. Nie było we mnie zmęczenia. Ewa w medytacyjnej atmosferze siedziała obok mnie. Mówiła, że ma skurcze. Wcześniej również się one wydarzały, więc przyjmowaliśmy, że to tylko taka próba. Czytaliśmy, że obniżenie się brzucha kilka tygodni przed terminem porodu jest czymś naturalnym, ponieważ organizm przygotowuje się do ostatniej prostej.

Jechaliśmy dalej. Mówię Ewie o mojej historii porodu, jak moi rodzice jechali ze Zduńskiej Woli do szpitala w Łodzi i trwało to około godzinę. Ewa śmiała się, że została nam jeszcze godzina drogi i ciekawe, czy będzie podobnie. Śmialiśmy się. Dla mnie było to odreagowywanie stresu, które wprowadzało rozluźnienie.

W tym wszystkim nie było by dla mnie nic wyjątkowego, jeśli bylibyśmy bliżej terminu porodu lub byli jakkolwiek przygotowani na taką przedwczesną ewentualność. W dobie wirusa i powszechnej paniki, mieliśmy świadomość, że wylądowanie w szpitalu to odwrotność tego co wcześniej marzyliśmy doświadczyć.

Ewa w płomieniach, ja w sile

Dojechaliśmy 20 minut po północy, w Wielką Sobotę Wielkanocną. Szybko wniosłem kołdry dzieci i inne niezbędne rzeczy. Ewie powiedziałem – Kochanie, idź do wanny, rozluźni Twój brzuch, będzie Ci lepiej i wtedy skurcze będą mogły łatwiej przejść.

Gdy ogarnąłem się ze wszystkim, wszedłem do łazienki. Zobaczyłem Ewę w ogniu. Płonęła. Pochłaniała kolejne skurcze. Powiedziała mi: „no nie wiem czy to jest tylko próba”. Ten moment był mistyczny. Moja kobieta, stoi w wannie i przyjmuje kolejne skurcze, które widzę jak ją całą rozpalają. Była w tym siła, moc, żar, ponętność, która również mnie pobudziła.

Stanąłem naprzeciwko niej. To był ten moment, gdy wszystkie lęki i wątpliwości zostały rozwiane. Zdecydowanie przedarłem się przez nie i patrzyłem na nią w pełni uważności, dokładnie tak jak doświadczałem to nie raz gdy przyjmowałem Ewy wszystkie emocje, nawet te dla mnie ekstremalne, „na klatę z czuciem, z otwartym sercem”. Ze zdecydowaniem, powiedziałem do niej i siebie nie wypowiadając na głos żadnego słowa: „cokolwiek się wydarzy, przyjmę to”.

Ten moment trwał dosłownie chwilę. Czułem się jak dąb, stałem i w uważności byłem z nią. Do Ewy nadchodził kolejny skurcz. Uklękła instynktownie i go przyjęła. To było niesamowite doświadczenie obserwować ten cud. Był w nim ogień, mistycyzm, siła, radość, miłość, energia seksualna, życie. Obraz ten przypomina mi kobietę anioła, owładnięta płomieniami.

Teraz jasno widzę, że wtedy podświadomie czułem, że mogłaby zaraz urodzić. Ona również. Jednak do głosu doszła głowa, która przestraszyła się. Ewa powiedziała: „zdaje się, że to jednak akcja porodowa”. Zadzwoniliśmy do położnej, którą mieliśmy nagraną wcześniej w Warszawie. Usłyszeliśmy chłodnym głosem: „To jest wcześniak. Ja go nie mogę przyjąć, musicie jechać do szpitala. Nie jest nawet jasne, czy pierwszy szpital was nie odeśle do innego specjalistycznego.”.

Przełamanie lęków

Ta informacja była dla nas jak orzeźwienie połączone ze spoliczkowaniem. W głowie myśli – „Ale jak to? Teraz do szpitala? Niemożliwe.”. Jechanie do szpitala było dla mnie otoczone uczuciem paniki. Zero przygotowania jakiegokolwiek. I ludzie w szpitalu, w dobie wirusa, również w lęku. Wiedzieliśmy jednak, że jeśli będzie trzeba, to pojedziemy. Dostaliśmy informację, jak mierzyć skurcze, włączyłem stoper i zacząłem odmierzać czas.

Przypomniały mi się opowieści kobiet, które wspólnie czytaliśmy, o tym jak kobiecy organizm reaguje gdy uzna, że to nie jest najlepszy moment na poród. Kobiecy organizm jest w stanie go w każdej chwili zatrzymać. W szpitalu podaje się wiele medykamentów, aby ten proces odwrócić i mimo tego wymusić poród, lub aby go zatrzymać. Powiedziałem Ewie: „Ewo, to Ty decydujesz czy teraz urodzisz czy nie. Jeśli nie chcesz, aby to było dzisiaj, to nie będzie.”. Ewa wyszła z wanny i tak do siebie powiedziała. Poszliśmy się położyć do łóżka.

Pojawiło się wiele spokoju. Ale był to spokój tylko na zewnątrz. Skurcze przychodziły. Liczyłem między nimi odstępy. Pojawiały się co 4, 3, 6, 9, 7, 3, 4, 8 (…) minut. Nie były krótkie. Czasem skurcze się uspokajały, po to aby później znów się zintensyfikować. Wszystko dość mocno pasowało, że to będzie poród. A my wciąż leżeliśmy i wątpiliśmy, nie wiedząc co robić. Nie chcieliśmy jechać do szpitala. Nie było również żadnego wsparcia położnej.

Trwało to dwie godziny. Dół brzucha Ewy spiął się. Uświadomiłem sobie, że jest to spowodowane naszymi próbami zatrzymywania porodu. Ciało robiło co innego niż my robiliśmy. Uświadomiłem sobie, że spinanie się brzucha w żadną dobrą stronę nie prowadzi. Zacząłem ją wspierać w tym, aby spięcie puściło. Byłem świadom, że jeśli Ewa się rozluźni, to albo urodzi, albo wszystko puści i okaże się, że to był test. Intuicyjnie czułem, że to będzie pierwsza opcja i będziemy musieli sobie poradzić.

Moja głowa nie miała już nic do powiedzenia. Była w szoku, odcięta, nie mogła kwestionować faktów i tego co czułem.

Zadzwoniliśmy do drugiej położnej „niezrzeszonej”. Wcześniej nasze rozmowy z nią wywoływały wiele sympatii, wiedzieliśmy również, że jest bardzo doświadczona. Przekazałem jej fakty, w międzyczasie Ewa dostała kolejny skurcz, który położna usłyszała. Powiedziała jasno i bez zawahania: „Słyszę Ewę, i wygląda na to, że to jest akcja porodowa.”. 

Decyzja

Zadaliśmy położnej pytanie: „Ok. Co robić, jechać do szpitala czy zostać?”. Odpowiedziała, że to od nas zależy i że wie, że możemy dać radę. Możemy to zrobić.

Te słowa okazały się być dla nas na wagę złota. Potrzebowaliśmy ich wtedy jak powietrza. Wypowiedziane ze słów doświadczonej położnej, którą czuliśmy, weszły do nas głęboko. Po rozmowie z położną powiedziałem Ewie: „Idź za ciałem. Wstawaj jeśli chcesz, tańcz.”.

Spytaliśmy jeszcze położną: „co robić?”. Powiedziała: „gdy urodzicie, połóżcie dziecko na matce i przykryjcie je czymś, aby było mu ciepło”.

Słowa położnej były dla nas punktem zwrotnym. Pierwsza ze stresem i chłodem powiedziała nam jasno „nie”. Usłyszeliśmy od niej „to jest wcześniak, to jest niebezpieczne, obligują mnie procedury i nie mogę przyjechać”. Nie poczuliśmy jej. Druga, powiedziała, że to jest możliwe i my potrzebujemy zadecydować co zrobimy. Jasno dając nam do zrozumienia, że możemy to zrobić. Czuliśmy w jej głosie pewność i zarazem spokój. Zero spięcia, tylko doświadczenie i zaufanie.

Rozpoczęcie porodu

Ile razy w życiu mówimy do siebie nie mogę? Ile razy mówimy komuś, że nie może? To co się wydarzyło, jest dla mnie niesamowitą lekcją. Słowa mają niesamowitą moc. Od tego momentu już nic nie kwestionowaliśmy. Ewa wstała i zaczęła się ruszać. Ja zapaliłem świece, włączyłem muzykę, przyniosłem ręczniki i prześcieradła do okrycia, przygotowałem miskę na łożysko, odkręciłem wodę w wannie jeśli poród odbyłby się w wodzie. Przyszedłem do niej i obserwowałem.

Nie było we mnie stanu całkowitej pewności siebie. Podskórnie odczuwałem lęk, niepokój, ale nie dałem mu władać mną. Wiedziałem, że jestem dla Ewy wsparciem i za tym podążałem.

Obserwowałem. Przywoływałem w sobie stany uważności, które na warsztatach przekazuję mężczyznom. Czułem. Spróbowałem Ewę dotknąć, wyraźnie odsunęła mnie. Nie potrzebowała tego. Spróbowałem z nią zacząć w tym wszystkim tańczyć, nie chciała. Odsunęła mnie. Dalej obserwowałem.

Tak jak w wielu aspektach mojego życia, dostawałem odpowiedź „nie”. To nie ja kontroluję to co się dzieje w moim życiu. Nie jestem w stanie tego robić. Mogę tylko podejmować kolejne próby, czy to co robię otwiera mnie i innych na miłość. Jeśli nie, wstaję, obserwuję i próbuję raz jeszcze. Porażka. Próba. Porażka. Próba. Odpuszczenie.

Ewa powiedziała: „czuję niepokój”. Zacząłem więc trząść się, mówiąc do niej „biorę to na siebie”. Strach, w taki sam sposób jak robi to wiele innych ssaków, można z siebie wytrząsać. Energetycznie chciałem to od niej przejąć, aby ona zajęła się porodem. Teraz widzę, że w tym momencie na pewno wytrząsałem swój lęk. Temat niepokoju wkrótce ucichł.

Ewa poprosiła mnie, abym odmówił modlitwę. Tak zrobiłem. Wezwałem przewodników, przodków, wsparcie duchowe. Czułem wsparcie.

Kolejny skurcz. Zacząłem podążać za jej odgłosami. Oddychałem szybciej od niej, powiedziała do mnie: „oddychaj tak jak ja, rób to ze mną”. Tak więc robiłem.

Dostrzegłem wtedy definitywnie, że w tym procesie nie mam nic do gadania. Na co dzień czuje się pewnie w trzymaniu przestrzeni dla innych. Robię to prowadząc warsztaty, często intensywne i mocne. Tutaj tak nie było. Ewa dokładnie wiedziała, czego chce. Zacząłem tylko podążać.

Powtarzałem jej: „jesteś silna”, „jesteś bezpieczna”, „jesteś wspaniała”. Powtarzała to do siebie.

Przyjście na świat ducha świętego

Długie skurcze były akompaniowane głębokim głosem „aaaaa….”. Ale nie było to takie „aaaaa….” z lęku, z krzyku. To było „aaaa…” medytacyjne, ciągłe. Znamy to dobrze. Na wielu warsztatach robimy z innymi podobne ćwiczenia. Mieliśmy doświadczenie w pracy z intensywnymi emocjami, uczuciami, energiami. Teraz jasno widzę, że byliśmy do tych skurczy przygotowani.

Energię skurczu zamienialiśmy w głos i ruchy. Uginaliśmy kolana do dołu i falowaliśmy rękami z dołu do góry i góry do dołu. Nie dotykaliśmy się. Do tego wydawaliśmy razem niczym chór jednolite odgłosy. Za każdym skurczem odgłosy te pogłębiały się.

W pewnym momencie Ewa oparła się o ścianę. Wciąż powtarzałem Ewie mantry. Ewa rzekła: „duchu święty przyjdź, duchu święty przyjdź, duchu święty przyjdź”.  Zaczęliśmy naprzemiennie to powtarzać. Mówiłem „duchu święty przyjdź…” i Ewa powtarzała „duchu święty przyjdź”. Nakręcaliśmy się. Uczucia które temu towarzyszyły, nie da się opisać słowami.

W kolejnym skurczu odeszły jej ostatnie wody płodowe. Cała podłoga była w nich i we krwi. Widok, który mógł być wiele razy trudny, w ogóle taki nie był. To był żywioł. Byliśmy żywiołem. Wszystkimi emocjami. Życiem.

To wszystko było „jazdą bez trzymanki”. I tak, był we mnie strach. Jednak to nie on mną władał. To była esencja bycia z otwartym sercem pośrodku największego napięcia. Byliśmy w tym razem. Przyjmowaliśmy co przychodzi.

W trakcie tego skurczu trzymałem ręce pod Ewą na wypadek gdyby dziecko wyszło niespodziewanie. Nastała krótka przerwa po skurczu. Ewa oddychała silnie i uklękła na kolanach opierając się jedną ręką o szafę, a drugą o ścianę. Zajęła całe przejście. Nie miałem do niej dostępu. Coś we mnie głośno zawołało, że muszę być przed nią, jeśli dziecko by teraz szybko przeszło.

Ewa zaraz po urodzeniu

Przecisnąłem się pod jej ręką. Podłożyłem szybko dłoń pod nią… i chlust! W ułamku chwili, na mojej ręce, znalazło się nowe dziecię. Nie trwało to nawet sekundy. Całe znalazło się na mojej dłoni.

Nie wiem jak to się stało. Czy ktoś zatrzymał czas? Jak to się wydarzyło, że głowa i całe ciało jak ulał znalazły się na mojej jednej ręce? Z dzieckiem pojawiło się wiele wody. Drugą ręką jeszcze trzymałem się podłogi, ponieważ nie było czasu, aby stabilnie klęknąć. To była intuicja, prowadzenie.

Wpierw trochę przestraszyłem się, gdyż nóżki dziecka lekko musnęły podłogę. Co najważniejsze, całe ciało i głowa były na mojej dłoni.

Byliśmy w szoku. Podniosłem dziecię. Ewa ukucnęła do tyłu i podałem jej dziecko na dłonie i do piersi. To była ekstaza radości, szoku, niedowierzania. Po jakimś czasie Ewa usiadła na ręczniku, który podłożyłem za nią. Przykryłem ją i dziecię prześcieradłem. Ukucnąłem za nią, dając jej oparcie. Patrzyliśmy na naszego syna.

Pierwsze samodzielne oddechy

Syn wykonywał niesamowitą pracę. Starał on się po raz pierwszy oddychać. Był cały pokryty mazią, a w nosie i ustach miał śluz, który przeszkadzał mu w swobodnym oddychaniu. Miałem jasność, że to on sam musi poradzić sobie z tym, aby pierwszy raz tylko o swoich siłach oddychać. To był jego moment, jego wyzwanie. Nie bałem się, gdyż wiedziałem, że pępowina daje jeszcze przez jakiś czas wszystko co potrzebne dziecku przy oddychaniu. Robiła to przez ostatnie 9 miesięcy, robiła też to i teraz.

Cały czas powtarzaliśmy: „Jesteś cudem.. jesteś dzielny.. jesteś silny.. oddychasz, oddychasz, oddychasz.. żyjesz. przyszedłeś.. witamy cię.. kochamy cię.. jesteś odważny.. (…)”.

Na początku syn poradził sobie z oddychaniem przez nos. Następnie przez usta. Do tego momentu dziecię ani razu nie zapłakało. Czułem dumę.

Spytałem Ewę czy chce się napić. Wcześniej przygotowałem szklankę i wodę. Chciała. Przy podawaniu jej, przypadkowo trąciła łokciem szklankę. Trochę wody wylało się wokół i również kilka kropel na syna. Pierwszy raz zapłakał.

Używając mantry hoppoponomo powiedziałem mu: „Przepraszam, wybacz mi proszę. Dziękuję, kocham Cię”. Ewa powtórzyła. Dziecię przestało płakać.

Noe kilkanaście godzin po porodzie

Narodziny łożyska

Siedzieliśmy w takiej pozycji przez godzinę. Według tego co wcześniej czytaliśmy, czekaliśmy na kolejne skurcze, podczas których Ewa mogłaby urodzić łożysko. Nie pojawiały się. Ewy nogi w tym czasie drżały. Wiedzieliśmy, że jest to efekt odpuszczania nagromadzonego przez poród napięcia w ciele.

Zadzwoniliśmy do położnej. Pogratulowała nam i powiedziała, że Ewa potrzebuje ukucnąć, ponieważ wtedy łożysko pod wpływem grawitacji może wyjść. Zrobiła to od razu. Nie skończyłem jeszcze rozmawiać z położą, a tutaj znowu słyszę… chlust! Łożysko znalazło się na podłodze. Bez skurczy. Wydostało się sama.

Odłożyłem telefon w trybie głośnomówiącym, będąc w kontakcie z położną. Podniosłem łożysko. Było ciężkie i duże. Przypominało żyjący organ. Położyłem w misce, w której był papier i materiał (teraz wiem, że mogłem to zrobić lepiej, używając sitka i samego materiału).

Odreagowanie

Zaczęliśmy się powoli wyciszać. Ewy nogi dalej drżały, ciało odreagowywało. Zaczęła ją również swędzieć skóra. Miałem jasność, że to jest również forma odreagowywania i powrotu do normalnego czucia ciała i skóry. Ewa zaczęła się drapać. Chciałem ją umyć, wziąłem ciepłą wodę i mały ręcznik i zacząłem wycierać. Była w ekstazie. Nogi ją swędziały, a ja ciepłą wodą i ręcznikiem tarłem je całe. Trwało to trochę czasu, dając ukojenie i rozluźnienie.

Gdy wszystko się zakończyło, zabrałem się za sprzątanie. Wokół było dużo krwi i wód płodowych. Nie był to straszny widok. Uśmiechnąłem się do siebie, że wyglądało to trochę jak z filmów, w których różne osoby ginęły. Pomyślałem o takiej analogii – człowiek czasem rodzi się i jest przy tym wiele krwi. Umiera i wokół może być również wiele krwi. I to jest zupełnie normalne. A my boimy się tego co w nas, boimy się krwi, boimy się śmierci i narodzin. Ile z kobiet ma lęk przed rodzeniem, a mężczyzn przed przyjmowaniem porodu? Ilu nie jest w stanie znieść widoku krwi i kobiety rodzącej? To wszystko to niedojrzała męskość i żeńskość. Taka jest moja opinia.

Ewa tańcząca w dniu porodu

Eksplozja emocji

Odebranie porodu syna było doświadczeniem, którego nie da się opisać słowami. Podjąłem próbę pisząc ten artykuł. Ten poród był eksplozją wszystkich emocji. Podobnie wyglądała sama ciąża. Było trochę zwątpienia, smutku, odrodzenia, namiętności, przejścia z lęku w siłę, zrozumienia, przebaczenia, odwagi, dużo dużo miłości, wdzięczności, radości, służenia, wiary, duchowości. Cała gama emocjonalna. Tęcza, wszystkie jej kolory.

Odnoszę wrażenie, że właśnie to przechodzenie między emocjami i doświadczanie ich wszystkich czyni nasze życie wyjątkowym. Przychodzimy tutaj, aby być w doświadczaniu, aby nie tylko wiedzieć i rozumieć, ale przede wszystkim czuć. I być w tym na sto procent. Jeśli czuję smutek, robię to w pełni. Jeśli złość, również w pełni to odczuwam. I tak dalej, i tak dalej.

Odwaga i pokora

Łatwo mówić, trudniej zrobić. Uciekamy. I to my podejmujemy decyzję, czy uciekamy czy mierzymy się z wyzwaniem. Tym był ten poród. Kilka dni później, dowiedziałem się o porodzie w szpitalu, w którym wszystkie dzieci były kierowane do inkubatorów ze względu na możliwość zakażenia wirusem, a sam poród był przyjmowany przez lekarzy i pielęgniarki, cytuję, „w kombinezonach”. Obraz pokazuje mi, jakie mamy do podjęcia wybory – czy wybieramy miłość, ufamy sobie i naszym ciałom i przyjmujemy, co przychodzi, czy wybieramy strach, lęk i odłączenie. Interesujące będzie oglądać, jakie dzieci wyrosną w tym czasie.

Poród ten uczy mnie niesamowitej pokory. Mieliśmy tyle planów, które w mgnieniu oka zmieniły się. Planujemy, chcemy kontrolować, przygotować się, a życie i tak przynosi swoje. To my podświadomie i na innych poziomach duchowych podejmujemy decyzje, co się będzie działo i jakie mamy możliwości. Nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć świadomie. Możemy tylko snuć domysły, odpuszczać je, żyć w tu i teraz, przyjmować, co przychodzi i podejmować decyzje w zgodzie ze sobą.

Zdrowie i imię

Noe jest zdrowy, miał trzy kilogramy przy porodzie i 54cm wzrostu. Nie ma symptomów wcześniaka. Pępowinę odcięliśmy dwa i pół dnia później. Prawie nie płacze, jest spokojny, położna określiła, że „dziecko jest jak malowane”.

Przy porodzie nie mieliśmy dla niego żadnego imienia. Każde, które pojawiło się w naszej głowie, nie czuliśmy. Kilka godzin po porodzie, przyszło do Ewy imię Noe. Gdy to powiedziała, od razu je poczułem. To jest Noe. Było to głębokie odczucie, którego nie byliśmy w stanie zakwestionować. Dusza syna sama wybrała.

Niebo i piekło. Miłość i lęk.

Teraz widzę to jasno, że mieliśmy dwie możliwości. Pierwsza to rodzenie w domu, w obecności tylko mamy i taty, ufności sobie i naszym ciałom, miłości, duchu, Bogu, wszystkiemu co jest. Lub, mogliśmy oddać się lękowi i zaufać innym osobom, lekarzom, szpitalom, systemowi. Nie była to łatwa decyzja. Od tego zależało ludzkie życie i zdrowie Ewy. Ale miłość, chęć życia, kochania, bycia w połączeniu, wiary w siebie, intymności i radości wygrały.

Takie decyzje podejmujemy codziennie. Możemy wybierać je w każdym momencie. Życzę sobie, naszej rodzinie i Tobie tego, aby wybierać w zgodzie ze sobą, po to, aby każda z decyzji tworzyła więcej miłości, a nie lęku. Amen.

Mariusz