W noc Wielkiej Soboty nasza sypialnia, nasza świątynia miłości, zamieniła się w świątynię narodzin. Narodzin naszego syna i nas samych, na nowo.
Pragnęliśmy rodzić w przepięknym miejscu w naturze, otoczeni ludźmi z otwartymi sercami, pośród dźwięków muzyki. We mnie była wizja kręgu błogosławieństwa do porodu, a gdy nadejdzie ten dzień, by towarzyszyły mi kobiet mocy, które w razie potrzeby dodawałyby mi siły. Wiedzieliśmy, że chcemy rodzić lotosowo, w domu, ale nie w mieszkaniu w Warszawie, bo tu „nie taka energia”, nie ta przestrzeń, to nie to miejsce z naszej wizji.
Przez całą ciążę wysyłaliśmy intencję, by „to” miejsce nas znalazło. Byśmy mogli na tydzień przed porodem już tam być i potem jeszcze kilka tygodni po narodzinach, w ciszy i spokoju celebrować ten wyjątkowy czas. Byliśmy gotowi odstąpić mieszkanie w Warszawie albo oddać na ten czas naszego nowonabytego kampera w zamian za domek w naturze. Odwiedzaliśmy różne piękne miejsca, poznając przy tym cudownych ludzi.
Tak z początkiem kwietnia dotarliśmy naszym kamperem do Cuda-Niewidy na Podlasiu. Spędziliśmy tam przecudny czas. Witające nas nad ranem bociany chodzące po polu, ja bosymi stopami przemierzająca kretowiska i mokradła, nasza kocica, Benga, po latach spędzonych w mieście, odzyskująca wolność niczym zwierzę wypuszczone z zoo, starsze moje dzieci morsujące w stawie, spędzające pół dnia na powietrzu (co niezwykle radowało moje serce w dobie kwarantanny). Czułam, że mogłabym tam rodzić. Porozmawialiśmy z gospodarzami, Dorotą i Maciejem i okazało się, że jest możliwe, że zdążą się przeprowadzić i udostępnić dla nas swój dom. A nawet jeśli nie zdążą, to zawsze dostępny jest domek zwany spichlerzem. Uspokoiło mnie to. Do porodu został niespełna miesiąc i zaczynałam już odczuwać wyraźną potrzebę byśmy już wiedzieli gdzie rodzimy.
To był ostatni dzień naszego pobytu na Podlasiu. Planowaliśmy zajechać na jeden dzień do Warszawy i kolejnego dnia jechać dalej, docelowo do społeczności, Życie w zachwycie, którą chcieliśmy odwiedzić i kto wie, może gdzieś tam rodzić. W tamtych rejonach dostaliśmy namiar na położną niezrzeszoną, do której zadzwoniliśmy i która z miejsca z nami zarezonowała.
Tego dnia, przedpołudnie spędziłam na werandzie, w słońcu. Był we mnie spokój. Także za sprawą poprzedniego wieczoru, gdy zaprowadziło mnie na przedpola lasów, gdzie usiadłam i do późnej nocy na przemian medytowałam i wylewałam łzy, oczyszczając serce z wszystkiego, co mnie smuciło.
Rozmawiając z Dorotą obserwowałam jak nasi mężczyźni medytują. W pewnym momencie poczułam jak mój brzuch się napina, ale jakoś nieco niżej niż dotychczas. Przebiegła mi myśl „a co by było gdybym tak zaczęła rodzić”, ale zaraz kolejna, że przecież to jeszcze nie w terminie (wyznaczony był na 5 maja), ją uciszyła. Po chwili zobaczyłam zmierzającego w naszą stronę Mariusza. Szedł zdecydowanym krokiem, wziął mnie za rękę i poprowadził na środek kretowiska. Powiedział, że w medytacji przyszedł do niego bardzo wyraźnie nasz syn i przekazał, że nie mamy się o co martwić, bo wszystko jest już przygotowane, zaplanowane.
Wieczorem nasz powrót do Warszawy nieco się opóźnił. Nasza kocica, która do tej pory nieśmiało wychodziła z kampera eksplorować swą kocią naturę, tym razem gdzieś przepadła. „Ona też nie chce stamtąd wyjeżdżać”, pomyślałam. Starszaki, Pola i Mati, którzy już się nastawili na powrót, byli nieco niespokojni. A we mnie jakiś taki spokój, że wiem, że Benga wróci i że w tym czasie możemy jeszcze coś zjeść przed drogą. Zabrałam się za spaghetti, w międzyczasie zaliczając toaletę. „Jakby organizm się oczyszczał”, przebiegła mi myśl – pamiętając jak to było w poprzednich porodach. Cały czas obserwowałam też uważniej moje ciało, bo jakoś tak ta miednica jakby niżej mi się zdawała. No ale przecież to normalne w ostatnim miesiącu przed porodem.
W międzyczasie zrobiło się późno, po 21.00, a do Warszawy, było ponad 2 godziny drogi. Zrobiliśmy rodzinny krąg, bo pojawiły się głosy, że może lepiej zostać na noc i wrócić kolejnego dnia. W końcu stanęło na tym, że wyjedziemy i będziemy jechać w stronę Warszawy, a jak uznamy, że potrzebujemy już odpocząć to gdzieś się zatrzymamy po drodze. M. miał wówczas bardzo dużą uważność na mnie. Sygnalizowałam mu bowiem, że jakoś tak inaczej te skurcze przepowiadające odczuwam.
Wyjechaliśmy po 22.00. Droga pusta, rozmawialiśmy o tym, jak nam było w Cudach-Niewidach, ile pięknego tam doświadczyliśmy. Chwilami, gdy czułam skurcz, milkłam i wracałam do oddechu. Przez całą ciążę, od kiedy pojawiły się skurcze przepowiadające praktykowałam pełne bycie w tu i teraz w tym, co odczuwam, w połączeniu z głębokim oddechem.
Na godzinę drogi przed Warszawą M. przypomniał sobie, że gdy on się rodził jego tata wiózł mamę ze Zduńskiej Woli do Łodzi. Zażartowałam, że nam też została godzina i że historie rodowe lubią się powtarzać.
Było już po północy gdy dojechaliśmy do Warszawy. Dzieci zaspane, wzięłyśmy z Polą tylko kocicę i poszłyśmy do domu. Gdy tylko weszłam do mieszkania, poczułam wyraźniej dający się odczuć skurcz, przypominający te, które znałam z poprzednich porodów. Gdy przyszedł M. zasugerował, bym wzięła ciepłą kąpiel na rozluźnienie. Odkręciłam wodę, weszłam do wanny i z miejsca zaczęłam odczuwać coraz częstsze, co kilka minut, skurcze. Ciało zamiast pragnąć leżeć w wannie, jak zazwyczaj lubiłam się odprężać, tym razem prowadziło mnie zupełnie inaczej – ku ruchowi spontanicznemu i pozycjom, w których łatwiej było mi przyjmować falę skurczu. Czułam, że zaczęła się akcja porodowa.
Popatrzyłam na M., on na mnie, z niepewnością w oczach. „Czy to oby na pewno poród?”, „Przecież to jeszcze ponad 3 tygodnie przed terminem”. No i co jeśli faktycznie zaczęło się. Czy jechać do szpitala czy rodzić w domu? Owszem, chcieliśmy rodzić w domu, ale wygląda na to, że urodzi się wcześniak. Czy więc to bezpieczne rodzić w domu? Chwilami odzywały się lękowe myśli.
Zadzwoniliśmy do położnej, którą mieliśmy wstępnie umówioną (koronawirus dla niej oznaczał klęskę urodzaju i nie dała nam do tamtej pory znać, czy nas kwalifikuje do porodu, czekając, aż będę „w terminie porodu”). Powiedziała, że nie może przyjechać do przedwczesnego porodu i że powinniśmy zacząć mierzyć częstotliwość skurczy a gdy będą częstsze niż co 5 minut, by jechać do szpitala.
Co chwilę czułam napływającą falę skurczu, przyjmując ją, a w międzyczasie pomiędzy skurczami głowa zadawała pytania: co robimy? Przecież nic nie jest gotowe, ani wyprawka, ani torba do szpitala, ani rzeczy do lotosowego porodu w domu. Jednocześnie głos we mnie krzyczał, że nie chcę rodzić w szpitalu – sama, bez M., w atmosferze tego całego wirusowego zamieszania. Że nie mam porobionych badań, no i „że nie tak to miało wyglądać”.
M. zaczął odmierzać częstotliwość skurczy, były dość nieregularne – co 3, co 5, co 8 minut. Przyszła nam myśl, żeby porozmawiać z synem i powiedzieć mu, że jeszcze nie czas. Że może jeszcze możemy wyciszyć akcję porodową. Położyłam się na łóżku i oddychałam najgłębiej jak tylko mogłam próbując się odprężyć. Częstotliwość skurczy nieco zmalała, ale intensywność była coraz mocniejsza. Jednocześnie trudno mi było znosić falę skurczu w takiej leżącej pozycji.
Postanowiliśmy zadzwonić do położnej niezrzeszonej. Gdy usłyszała moje odgłosy, powiedziała, że najprawdopodobniej tej nocy urodzę i żebyśmy gdy dziecko przyjdzie na świat, położyli je na moim ciele i okryli. I tyle. To był moment zwrotny. W tym momencie poczuliśmy oboje, jakby zielone światło. Myśl, że to takie proste. Żadnych skomplikowanych instruktarzy, procedur. Natura sama zadba o to, co potrzeba, a my mamy tylko zadbać o dzieciątko, gdy już przyjdzie na świat. Położna była spokojna, nie straszyła nas, w jej głosie dało się wyczuć „dacie radę”.
M. poczuł w sobie tą decyzję i powiedział: „jak mamy rodzić teraz, to rodzimy”. „Podążaj za ciałem”. Włączył spokojną muzykę, zapalił świeczki, rozebrał się. Przygotowywał co trzeba. Nawet nie pamiętam za specjalnie co to było, bo ja byłam już w sobie. Z ulgą wstałam z łóżka. Około w pół do trzeciej w nocy moja podróż rozpoczęła się na dobre. Zaczęłam płynąć. Coraz mocniej zagłębiając się w odczuwanie. Gdy tylko czułam zbliżającą się falę skurczu, mówiłam do M. „nadchodzi”, i wówczas on był przy mnie i wtórował moim odgłosom. Było to dla mnie bardzo wspierające. Jakbyśmy razem płynęliśmy na tej fali skurczu. Raz zmienił tonację, więc gdy skurcz minął, z humorem powiedziałam mu, żeby dostrajał się dokładnie do mojej melodii. Otwarta czakra gardła wydobywała niski dźwięk „aaaaaaa……”. Witałam każdy skurcz z myślą, że przybliża on naszego syna do przyjścia na świat.
Nasza sypialnia, nasza świątynia miłości, zamieniła się w świątynię narodzin. Narodzin naszego syna i nas samych, na nowo.
Wody płodowe chlupotały na podłogę. Widok krwi nic mi nie robił. Powiedziałam M. żeby zaczął mówić, tak jak to on potrafi- medytacyjnie, niczym modlitwa. Nie pamiętam słów, jakie wypowiadał, ale pamiętam, że działały one na mnie kojąco i dodająco mocy. Oparłam ręce na ścianie, w głowie rozbrzmiewało mi tylko „Przyjdź Duchu Święty” i w tym momencie poczułam jakby odpuszczenie. Wydobyłam z siebie głębokie, dolnoczakrowe „uuuuuuuuu………”. Wody płodowe mocniej chlupnęły pod moimi nogami. Po chwili ciało poprowadziło mnie do znanej mi dobrze jogicznej pozycji, którą z uwielbieniem praktykowałam całą ciążę – przykucnęłam, opierając się jedną ręką o ścianę, drugą o szafę i …poczułam jakby dziecię z siłą wodospadu wręcz wypadło ze mnie…. wprost na dłonie M.
Patrzyliśmy oszołomieni a zarazem niczym zahipnotyzowani, oczarowani, jak nasz syn zaczyna oddychać, jak radzi sobie z zalegającymi jeszcze w nosku wodami. Jego ciałko pokrywała biała maź. Nachyleni nad nim, mówiliśmy do niego: „witaj”, „jesteś cudem”, „kochamy Cię”.
M. podłożył mi ręcznik, oparł się o ścianę, przysunął mnie do siebie, bym mogła się o niego oprzeć, a na mych piersiach leżał nasz syn i tętniąca jeszcze pępowina. Jakaś magia. Niedowierzanie. Cud.
Po dłuższym czasie przypomniałam sobie, że jeszcze łożysko powinno się urodzić. Nie odczuwałam żadnych skurczy. Poczułam niepokój. Zadzwoniliśmy ponownie do położnej niezrzeszonej. Powiedziała, bym zmieniła pozycję na ułatwiającą grawitacji zrobienie swojego. Ledwo uklęknęłam, narodziny się dopełniły. Łożysko chlupnęło o podłogę niczym olbrzymia meduza. M. włożył je do miski. Marząc o porodzie, mieliśmy w planach przygotowanie pięknej miseczki, a skończyło się na zwykłej łazienkowej misce.
Stałam z dzieckiem przy piersi, a M. obmywał moje ciało z krwi i wód płodowych. Czułam, że pod nogami jest ślisko, więc moja uważność była wzmożona. Po chwili położyłam się na łóżku i nagle poczułam, jak całe ciało zaczyna mnie przeraźliwie swędzieć. Poprosiłam M. by mnie drapał, tarł nakierowując go dokładnie na te miejsca, które domagały się dotyku. To było jak ekstaza przyjemności. Ale zaraz potem zauważyłam na całym cele jakby wysypkę a wraz z nią dopadł mnie niepokój. „Czy coś się ze mną dzieje niedobrego?”, pomyślałam. Ciało zaczęło wytrzęsywać, uwalniać to wszystko co się nagromadziło z tych przeżyć. Poprosiłam M., by sprawdził, co o takiej wysypce mówi Totalna Biologia. Powtarzałam w myślach: „Jestem bezpieczna. Moje ciało jest w stanie idealnego zdrowia. Uwalniam wszystko, co nie jest miłością”.
W dniu narodzin, w Wielką Sobotę, syn nam się przedstawił. Przyszło do nas imię Noe.
Łożysko odcięliśmy w trzeciej dobie. Początkowo chcieliśmy czekać, aż pępowina sama odpadnie. Ale manewrowanie z naszym wielkanocnym koszyczkiem przy karmieniach, w nocy i przy zwykłych czynności okazało się dla nas wyzwaniem. Moment, w którym nasz syn przytulił się do koszyczka i tak trwał jakby w tęsknocie za życiem w macicy, odczytaliśmy jako pożegnanie. Zapytaliśmy go o zgodę i rytualnie dokonaliśmy odcięcia. Nie było to takie łatwe, bo pępowina była niesamowicie twarda.
Położną poprosiliśmy o wizytę domową. Przyjechała po 2 dobach, w wielkanocny poniedziałek. Potrzebowaliśmy dokumentów – karty porodu i książeczki zdrowia. Okazało się, że nie ma problemu, by takie dokumenty wystawić także w przypadku porodu bez asysty. Obejrzała mnie, syna i potwierdziła tylko to, co sami czuliśmy, że oboje mamy się bardzo dobrze. Syn ważył ok. 3 kg, 54 cm, i na wcześniaka zupełnie nie wyglądał.
Czuję, że w tym wszystkim, co się zadziało byliśmy prowadzeni. Że na jakimś głębokim poziomie podświadomości to właśnie w mieszkaniu w Warszawie czułam się najbezpieczniej i dlatego właśnie tu dokonał się poród.
Czuję, że narodziłam się na nowo w mojej kobiecej mocy. Nikt mi nie mówił, co mam robić, mogłam słuchać tylko i wyłącznie mojego wewnętrznego głosu. Po porodzie ogarnął mnie stan niezwykłej klarowności i czucia. Jakby wszystkie czakry się pootwierały. Odbierałam świat z jego subtelnościami wszystkimi zmysłami. Dokładnie czułam, czego potrzebowałam, a M. służył mi niczym oddany swej królowej. W domu rozbrzmiewała piękna muzyka, a ja, ogarnięta zachwytem, już w pierwszej dobie po porodzie tańczyłam z maleństwem przy piersi. Patrzyłam w lustro i czułam uwielbienie dla całego mojego ciała, mojej joni, moich piersi. Czegokolwiek nie dotknęłam, czułam aksamitność i delikatność pod opuszkami palców.
Czuję ogromną wdzięczność do M. za jego pełną obecność, współodczuwanie i towarzyszenie mi w tej podróży. Dane mi było doświadczyć prawdziwej męskiej jakości, z jej oboma pierwiastkami: męskim i żeńskim.
Czuję, że to znaczące, że nasz syn został powitany na świecie przez swojego ojca.
Czuję, że to, co się wydarzyło w dniu porodu i kolejnych dniach jest przepełnione miłością, świętością, radością. Byliśmy w tym z M. w pełni razem. To nasze wspólne wzrastanie. To nasze „marzenia codziennością” w ich wszelkich odcieniach.
Dwójkę pierwszych dzieci rodziłam w szpitalu. Noe urodził się w domu. Nieco zaskoczył nas swoim wcześniejszym przyjściem na świat. Nie było z nami położnej, nie mieliśmy żadnych specjalnych akcesoriów. To doświadczenie pokazało mi, że poród to naprawdę naturalny proces i gdy puszczą lęki (ich przepracowanie było dla mnie kluczowe w przygotowaniu do narodzin), a włączy zaufanie do intuicji, podążanie za mądrością ciała, budzi się kobieca moc. Niczego więcej tak naprawdę nie potrzeba.